Z afery stoczniowej, jak z przekłutego balona, zeszło powietrze i nie da się jej już użyć do zdemolowania rządu. Co nie znaczy, że o całej sprawie można zapomnieć. Wręcz odwrotnie, płynie z niej bowiem nauczka dla tej oraz kolejnych ekip rządzących, że nie należy naginać stosowanych w gospodarce procedur do potrzeb politycznych, zwanych też społecznymi. Z ekonomicznego punktu widzenia obie stocznie, szczecińska i gdyńska, po wybuchu kryzysu gospodarczego były nie do uratowania. Nie ma tylu zamówień na statki, a już wcześniej ich produkcja była nieopłacalna. Padają stocznie duńskie i niemieckie; można je kupić za psie pieniądze. Rząd o tym wiedział, ale zabrakło mu odwagi, żeby otwarcie zakomunikować to związkowcom, których nastroje podgrzewała opozycja (odpowiedzialna za utopienie w stoczniach setek milionów tzw. pomocy publicznej).
Potencjalni inwestorzy w kolejkę do polskich stoczni się nie ustawiali, Katarczycy byli jedynymi niezdecydowanymi. To „pod nich” więc naginano procedury i przewlekano przetarg, łudząc się, że to pomoże. Że nawet, jeśli w stoczniach powstawać będą konstrukcje stalowe, to przy okazji uratuje się choćby szczątkową produkcję statków, a miejsca pracy – jak zażądali związkowcy i politycy opozycji – zostaną zachowane.
Minister Aleksander Grad wiedział, że Katarczycy myślą o inwestycjach w Polsce (złożyli oficjalną ofertę na prywatyzację dwóch zakładów chemicznych, mają też być dostawcą gazu). Łudził się, był łudzony przez pośredników, że może potraktują stocznie jako „koszt uzyskania przychodu”, czyli kupią je, by dobrze ułożyć sobie stosunki z nami. Że względy polityczne przeważą nad ekonomicznymi. Jak jednak widać, złudzenia to nasza specjalność.