Kiedy Barack Obama prawie rok temu obejmował władzę, dla wielu Amerykanów był kimś w rodzaju półboga, zdolnego w nadprzyrodzony sposób poradzić sobie z nawałem problemów, jakie spadły na kraj. Zawrotna kariera nieznanego do niedawna senatora z Chicago, przejmującego mówcy, któremu mimo potknięć wszystko się udawało i który jako pierwszy Afroamerykanin zamieszkał w Białym Domu, zdawała się przeczyć prawom politycznej fizyki, zwiastować nową epokę. Jako prezydent Obama okazał się – jak piszą dziś amerykańscy komentatorzy – śmiertelny i nie czyni cudów. Objawił się też swoim rodakom z nowej, nieznanej strony.
Ogromne oczekiwania wobec Obamy wiązały się ze szczególnym momentem jego wyborczego zwycięstwa. Ameryka wpadła akurat w najgłębszy kryzys gospodarczy od czasów Wielkiej Depresji, miliony ludzi zbiedniały z dnia na dzień, kraj prowadził dwie wojny i pogłębiało się poczucie jego słabnącej pozycji na świecie. Portret pierwszego czarnego prezydenta widziano już na Górze Rush-more, obok gigantów historii USA. Miał być nowym Lincolnem, który doprowadzi do końca proces rasowego pojednania, a może nawet zasypie podziały ideowe na Amerykę „niebieską” i „czerwoną”, co zapowiadał w kampanii.
Latynosi pokładali w nim nadzieję na otwarcie granic i legalizację indocumentados. Dotknięci recesją widzieli w Obamie wcielenie Roosevelta, który wprowadzi w życie współczesną wersję New Deal. Lewica liczyła na zmniejszenie nierówności i większe bezpieczeństwo socjalne, na modłę Kanady i Europy Zachodniej. Dla młodych, którzy na niego głosowali, i ich rodziców z pokolenia baby boomers był nowym Kennedym, który wskrzesi idealizm bezinteresownej służby społecznej.