Nie sprawdziły się przewidywania, że dla Janusza Lewandowskiego Parlament Europejski będzie odstawką na boczny tor. Może tak by się stało, gdyby sam Lewandowski, który w 2004 r. został wybrany na europosła, potraktował to jak dobrze płatną synekurę dla polityka z zasługami, ale niezbyt wygodnego dla własnej partii, bo obciążonego odium prywatyzacji. On jednak podjął wyzwanie. I to nie byle jakie, został bowiem szefem komisji budżetowej. Jego zastępcy – dwaj Niemcy i Holender – mieli po 10, 12 lat europarlamentarnego stażu.
Zaczął pracować na pozycję w nowym miejscu. Nie chciał się zbłaźnić, przegryzał się przez nową materię. Znał biegle angielski, dobrze niemiecki, zaczął uczyć się francuskiego. Drugą połowę 2004 r. wspomina jako jeden z najtrudniejszych etapów w życiu. Pod względem natężenia pracy i stopnia niedospania porównywalny jedynie do czasu prywatyzacji (I połowa 1991 r.).
– Nie lubię rutyny – powtarzał już w 2009 r., po ostatnich wyborach do PE, w których bez wielkiej kampanii zdobył 107 tys. głosów, o 27 tys. więcej niż poprzednio, przy niższej frekwencji wyborczej. Niemal w tym samym czasie sąd II instancji wydał uniewinniający go wyrok w procesie dotyczącym prywatyzacji krakowskich firm – Techmy i KrakChemii. Na to rozstrzygnięcie czekał 12 lat.
Przygody umysłu
Kiedy latem 2009 r. Donald Tusk obwieścił, że Lewandowski jest polskim kandydatem na unijnego komisarza i że chodzi o którąś z ważnych tek gospodarczych, pojawiły się komentarze: wiadomo, przyjaciel premiera. Sam zainteresowany, już z nominacją Barroso w zanadrzu, swoje relacje z Tuskiem określa jako „niezmiennie przyjacielskie”.