Rozkręca się wyścig do prezydenckiego fotela i już widać, że największe szanse na zwycięstwo mają kandydaci, którzy w nim nie startują. Kandydat Cimoszewicz ogłosił, że udział w wyborach w ogóle go nie interesuje i w efekcie od tygodni cieszy się sporym poparciem, chociaż wciąż nie wiadomo, czy jest to poparcie dla jego kandydatury, czy raczej dla jego decyzji, że nie wystartuje. Z kolei kandydat Tusk daje do zrozumienia, że może wystartuje, a może nie, dzięki czemu przewodzi w sondażach i można się spodziewać, że jeśli zimą ostatecznie zrezygnuje, powiększy swoją przewagę nad konkurencją, zwłaszcza nad urzędującym prezydentem, który już pochopnie dał do zrozumienia, że wystartuje, co może ostatecznie przekreślić jego szanse.
W tej sytuacji trudno się dziwić, że kandydaci, którzy mieli pecha i zgłosili się do wyborów, informowali o tym trochę od niechcenia, sygnalizując, że nie będą się przy swoich kandydaturach upierać. Przykładowo, kandydat Olechowski decyzję o przystąpieniu do wyborów ogłosił na ulicy podczas intensywnych opadów śniegu, który z miejsca przysypał jego kandydaturę, czyniąc ją niewyraźną i słabo widoczną, chociaż z drugiej strony – umożliwiając ujrzenie sylwetki tego kandydata na sympatycznym białym tle, co wielu specjalistów uznało za sprytny zabieg propagandowy.
Dla odmiany kandydat Nałęcz, nie mając pełnego zaufania do własnych możliwości wizerunkowych, zaryzykował ciekawy zabieg i zamiast siebie postanowił zaprezentować w swojej kampanii polityków, których z różnych powodów osobiście nie zna lub do których jest mu daleko. W tym celu na billboardach pojawił się w towarzystwie Baracka Obamy, ogłaszając, że z osobą tą nic go nie łączy i nie zamierza się z nią porównywać, a następnie ujawnił, że za patrona swojej działalności pragnąłby mieć Jacka Kuronia, chociaż sam nie jest nikim takim jak Kuroń, „gdyż Kuroń był postacią tak wielką, że nawet nie marzę, by dorosnąć mu do kolan”.