Stany Zjednoczone wydają na obronę więcej niż następne 45 krajów razem wziętych: prawie sześć razy tyle co Chiny, dziesięć razy tyle co Rosja i sto razy tyle co Iran. Według International Institute for Strategic Studies w Londynie, na Amerykę przypada 48 proc. wszystkich światowych wydatków zbrojeniowych. Wciąż jest to niewiele ponad 4 proc. amerykańskiego PKB, podczas gdy w szczycie wojny w Korei (1953 r.) odsetek ten wynosił 14 proc., w szczycie wojny wietnamskiej (1968 r.) – 9,5 proc., zaś w latach 1943–1945 ponad 14 proc. Przyjęty w październiku budżet wojskowy USA na 2010 r. zakłada 550 mld dol. na obronę i dodatkowo 130 mld na Irak i Afganistan. W sumie 680 mld dol., czyli więcej niż PKB Polski.
Całkiem niedawno George W. Bush, senator John McCain i wielu ekspertów proponowało, aby przyjąć 4 proc. jako stałą proporcję wydatków militarnych w dochodzie narodowym. Przeciwnicy tej koncepcji pytają: czy jeśli nasza gospodarka się podwoi, mamy wydać dwa razy tyle na wojsko, niezależnie od potrzeb? Biuro Budżetowe Kongresu USA przewiduje, że do 2025 r. koszty militarne będą stanowić 2–3 proc. PKB.
Pytanie nie tyle – czy Amerykę stać na takie wydatki, ile – na co innego można wydać takie pieniądze? To pytanie oficjalnie pojawia się bardzo rzadko. Dużo częściej natomiast wątpliwości budzi to, jak dysponuje się środkami z budżetu wojskowego. GAO (Government Accountability Office, które z ramienia Kongresu kontroluje rząd) szacuje, że niemal dwie trzecie wszystkich programów wojskowych podlega zmianom po ich rozpoczęciu, a te zmiany prowadzą do eskalacji kosztów, średnio o 72 proc. Mechanizm wygląda z grubsza tak: producenci, aby dostać zamówienie, przedstawiają zaniżone kosztorysy; doświadczenie uczy, że projekt zatwierdzony i rozpoczęty rzadko jest przerywany.