Scena rozgrywa się w Kijowie, gdzie mam przesiadkę i muszę spędzić noc w hotelu na lotnisku. Już sam temat ukraińskich gastinic mógłby wystarczyć na spory felieton. A warto tu dodać, że w państwie tym nie ma wielkich sieci. Dlatego hotel, jak się spodziewałem, był na poziomie każdej innej ukraińskiej gastinicy, z wyłączaną wodą, odlatującymi kurkami w kranie, odłażącymi tapetami, pluskwami, starymi babami i windowymi myszami.
W hotelu były dwa rodzaje apartamentów: normalny, z łazienką na korytarzu, i lux. Lux był równie brudny, smutny i jakby po pożarze, tyle tylko, że miał łazienkę w środku. No to, myślę sobie, mój Boże, jest źle, od tego, że się przejdę dwa metry do łazienki z ręcznikiem, gorzej już i tak nie będzie. Byle niczego nie dotykać, to może być nawet śmiesznie. Wcześniej więc zarezerwowałem telefonicznie apartament normalny, trzy razy tańszy. No i teraz wchodzę. Ogarnia mnie ten jedyny w swoim rodzaju zapach przetrawionego alkoholu i jakby gówna. Jedna stara stoi za kontuarem, a druga chlusta z wiadra na podłogę i rozmazuje błoto. Podchodzę, mówię, jest tu rezerwacja na moje nazwisko.
– A tak, a tak, apartament „lux”.
– Nie, nie, normalny.
– Normalne wszystkie zajęte, jest tylko lux.
W końcu wytaczam koronny argument:
– Po co mi lux? Jak ja się chcę tylko kilka godzin przespać? Jak ja samolot o szóstej rano mam? To po co mi lux? – tak zadałem babie fundamentalne pytanie naszych czasów i tego felietonu. Ale ona zmieszała się i zaczęła patrzyć na mnie jak na kogoś, kogo nawet nie stać na lux. – Po co mi lux? – zapytałem jeszcze raz. – Zaczem luxalna komnata?
I wtedy odezwała się sprzątaczka rozmazująca na betonowej podłodze brudne błoto.