Archiwum Polityki

Myszka i smok

Google postawił Chinom ultimatum. Jeśli władze nie pozwolą mu działać bez cenzury, spakuje walizki. Na świecie zawrzało, lecz sami Chińczycy bagatelizują sprawę.

Chiny mają niemal tylu internautów, ile Unia Europejska mieszkańców. 384 mln użytkowników sieci, głównie ludzi młodych, lepiej wykształconych, bogatszych i mieszkających w miastach. Dlatego to łakomy kąsek dla wszystkich graczy na cyfrowym rynku. Chiński rynek w ogóle, a cyfrowy zwłaszcza, otacza szczególna kontrola władz. Każdy, kto chce na nim działać, uzyskać musi słynną licencję ICP (Internet Content Provider, dostawca treści internetowych), przyznawaną zagranicznym inwestorom po długiej i mozolnej procedurze. Kluczowym warunkiem jest zobowiązanie do przestrzegania chińskich norm prawnych, czyli aktywna współpraca z aparatem cenzury i kontroli.

Chiński rynek wart jest mszy, czyli nagięcia własnych zasad, uznał w 2005 r. Google, internetowy gigant, którego wyszukiwarka jest dla większości internautów na świecie najważniejszym oknem na świat. Z usług tych korzystali również Chińczycy, z dużymi wszak problemami – gdy tylko w sieci pojawiały się niekorzystne dla komunistycznego reżimu informacje, dostęp do serwerów Google’a był blokowany przez Great Firewall of China – Wielki Mur Elektronicznej Cenzury. Mur ten powstał w dużej mierze dzięki pomocy zachodnich, zwłaszcza amerykańskich firm informatycznych; bez ich zaawansowanych technologii rząd w Pekinie nie byłby w stanie kontrolować treści internetowej komunikacji, a od kilku lat także informacji wymienianych esemesami.

W 2009 r. firma Baidu, chiński konkurent Google’a, nieopatrznie ujawniła korespondencję zawierającą zalecenia cenzury.

W Chinach nie należy więc interesować się tyranią, Falung Gong, masakrą na placu Tiananmen, Tybetem, niepodległością Tajwanu, wolnością słowa, prawami człowieka, a także szukać informacji na temat oszustw egzaminacyjnych, fałszywych dyplomów, hazardu i pornografii.

Polityka 5.2010 (2741) z dnia 30.01.2010; Świat; s. 71
Reklama