Archiwum Polityki

SOS dla SDE

System Dozoru Elektronicznego wykorzystywany jest zaledwie w 10 proc., a utrzymanie w nim skazanego kosztuje krocie. Jeśli ustawodawca natychmiast nie naprawi błędów, wrócimy do XIX-wiecznego modelu więziennictwa.
Pamiętnego 18 września 2009 r. o godz. 16.55 na lewą nogę 35-latka z Warszawy założono elektroniczną obrożę. Od tamtej chwili aż do 31 października do godz. 14.58 kilkadziesiąt osób w napięciu śledziło życie człowieka, który był pierwszym użytkownikiem Systemu Dozoru Elektronicznego (SDE). Gdyby podsumować działanie SDE na tym przykładzie, można by mówić o pełnym sukcesie. Przez półtora miesiąca nie doszło do ani jednego przypadku złamania zasad odbywania kary. Mężczyzna zjawiał się w domu zawsze w porę i nie opuszczał go w czasie, gdy miał tam przebywać. Nie popełnił innego przestępstwa, a jednocześnie sumiennie pracował i, jak wynika z opinii kuratora, dobrze zajmował się rodziną. Słowem, idealna resocjalizacja. A na dodatek kara nie pociągała za sobą kosztów społecznych i została wykonana w humanitarnych warunkach.

Pozytywny obraz mąci jednak fakt, że w tym samym czasie w Ministerstwie Sprawiedliwości pracowano już nad nowelizacją ustawy o SDE. Wąska grupa specjalistów, która miała pojęcie, czym jest ten system, już znacznie wcześniej wieściła, że przy tak sformułowanej ustawie i w polskich realiach sądowniczych SDE będzie porażką. Krakali, krakali i wykrakali.

Wygódka poszerza horyzonty

Jedną z pierwszych raf, na jaką nadziali się sędziowie orzekający o SDE, okazały się toalety. A konkretnie ich brak. SDE przypomina areszt domowy uzupełniony elektronicznym nadzorem, który pozwala na bieżąco rejestrować, czy dana osoba rzeczywiście przebywa w domu. W wersji najłagodniejszej skazany zakuty w elektroniczną bransoletkę może przez 12 godzin swobodnie wychodzić, gdzie chce (najlepiej, żeby była to praca albo szkoła), a przez kolejnych 12 godzin ma non stop przebywać w domu.

Polityka 14.2010 (2750) z dnia 03.04.2010; kraj; s. 38
Reklama