Rzadko się zdarza, by dwa niepojęte wydarzenia następowały tak szybko po sobie. W sobotę 10 kwietnia pod Smoleńskiem rozbił się samolot z parą prezydencką i 94 uczestnikami delegacji państwowej na uroczystości rocznicowe w Katyniu. Cztery dni później na Islandii przebudził się wulkan, wyrzucając w powietrze chmurę popiołu, która wyłączyła ruch lotniczy w Europie. Wydarzenie, zrazu pominięte przez polskie media, skupione na potęgowaniu żałoby narodowej, ostatecznie pokrzyżowało plany prezydenckiego pogrzebu. W ostatniej chwili przyjazd do Krakowa odwołali czołowi przywódcy – Barack Obama, Angela Merkel, Nicolas Sarkozy. Jak na ironię przesądziły względy bezpieczeństwa, te same, które zlekceważono nad Smoleńskiem.
Pożegnanie Lecha Kaczyńskiego można porównać tylko z jednym niedawnym pogrzebem – Jana Pawła II. Formatu obu postaci ani skali uroczystości zestawić nie sposób, ale wymowa obu była podobna, w obu przypadkach bardzo odległa od pogrzebów państwowych. Para prezydencka otrzymała w istocie pogrzeb królewski – taki był jego rozmach i przebieg, wreszcie samo miejsce pochówku na Wawelu. Druga analogia to dominująca rola Kościoła w uroczystościach – to władze kościelne najpierw wyraziły zgodę, by prezydent spoczął obok królów, a w niedzielę były nie tylko gospodarzem, ale i najbardziej widocznym aktorem uroczystości, całkowicie przysłaniając władze świeckie. To wymowny znak ontologicznej słabości polskiego państwa, ale i naszego stosunku do siebie jako obywateli.
Żałoba narodowa rozgrywała się w kolejnych aktach przez cały miniony tydzień. Najpierw przejmujące powroty Prezydenta i Pierwszej Damy, później grupowe repatriacje pozostałych ofiar, unaoczniające rozmiar tragedii, wreszcie poruszający powrót ostatniego Prezydenta RP na uchodźstwie.