Archiwum Polityki

Mój sąsiad Goering

Staliśmy na brukselskiej ulicy. Mieszkanie pod naszym zapełniało się cudzymi meblami, na górę wjeżdżały kanapy i kredensy, fotele i dziecięce mebelki, na końcu wtarabaniła się palma. Wtedy mój wzrok padł na tabliczkę z nazwiskiem nowych lokatorów.

– Goering – przeczytałam.

– Niemożliwe – powiedział J.

– A jednak.

– Ale Herman?!

– Znacie jakiegoś Hermana Goeringa? – zapytał syn.

Spojrzeliśmy po sobie w oszołomieniu. Czy znamy Hermana Goeringa?...

Znajomy Niemiec wybuchnął śmiechem na wieść o tym, kto zamieszkał pod nami. Tego nazwiska nie spotyka się teraz często w Niemczech, gdyby on się z takim urodził, zmieniłby je. W reakcjach Polaków najczęściej spod rozbawienia wyzierała zgroza. A mnie, gdy mijałam codziennie tabliczkę z fatalnym napisem, wciąż na nowo ogarniały wątpliwości – czy z tego, że od nazwiska nowych sąsiadów jeżyły mi się włoski na rękach, mam się zwierzać dzieciom? Naturalnie wiedziały, kto to Hitler, uczyły się o Goeringu, z mlekiem matki wyssały historie rodzinne o walczących babciach i dziadkach, wujach i ciotkach – powstańcach warszawskich. Ale w Belgii podręczniki do historii mówią o belgijskim ruchu oporu, książki w szkole międzynarodowej uczą, że uratowali nas Amerykanie, a kwestie kłopotliwych paktów giną w mrokach historii.

Co innego w szkole, co innego w domu – tak mnie uczono – historia jedynie słuszna w komunistycznej podstawówce i prawdziwa historia w gronie rodzinnym – schizofrenia narodu okupowanego. Ale dziś w Europie do szkół chodzą razem dzieci z całego świata, polscy uczniowie nierzadko bawią się z małymi Niemcami, a że w domu mają „Czterech pancernych” i Klossa, chcą pooglądać ten film z kolegami.

Polityka 17.2010 (2753) z dnia 24.04.2010; Kultura; s. 69
Reklama