– Goering – przeczytałam.
– Niemożliwe – powiedział J.
– A jednak.
– Ale Herman?!
– Znacie jakiegoś Hermana Goeringa? – zapytał syn.
Spojrzeliśmy po sobie w oszołomieniu. Czy znamy Hermana Goeringa?...
Znajomy Niemiec wybuchnął śmiechem na wieść o tym, kto zamieszkał pod nami. Tego nazwiska nie spotyka się teraz często w Niemczech, gdyby on się z takim urodził, zmieniłby je. W reakcjach Polaków najczęściej spod rozbawienia wyzierała zgroza. A mnie, gdy mijałam codziennie tabliczkę z fatalnym napisem, wciąż na nowo ogarniały wątpliwości – czy z tego, że od nazwiska nowych sąsiadów jeżyły mi się włoski na rękach, mam się zwierzać dzieciom? Naturalnie wiedziały, kto to Hitler, uczyły się o Goeringu, z mlekiem matki wyssały historie rodzinne o walczących babciach i dziadkach, wujach i ciotkach – powstańcach warszawskich. Ale w Belgii podręczniki do historii mówią o belgijskim ruchu oporu, książki w szkole międzynarodowej uczą, że uratowali nas Amerykanie, a kwestie kłopotliwych paktów giną w mrokach historii.
Co innego w szkole, co innego w domu – tak mnie uczono – historia jedynie słuszna w komunistycznej podstawówce i prawdziwa historia w gronie rodzinnym – schizofrenia narodu okupowanego. Ale dziś w Europie do szkół chodzą razem dzieci z całego świata, polscy uczniowie nierzadko bawią się z małymi Niemcami, a że w domu mają „Czterech pancernych” i Klossa, chcą pooglądać ten film z kolegami.