Archiwum Polityki

Po Wawelu

7 grudnia 1941, po ataku na Pearl Harbor, składa Winston Churchill na ręce ambasadora japońskiego w Londynie deklarację wypowiedzenia Japonii wojny przez Wielką Brytanię. Pismo jest patetyczne i bezceremonialnie ostre. „Wskutek niesłychanych aktów agresji, gwałcących prawo międzynarodowe…” etc. Kończy się jednak słowami: „Załączając wyrazy mego wysokiego szacunku, pozostaję Pańskim, Panie Ambasadorze, sługą posłusznym (Your obedient servant)”. Jak komentuje Stanisław Cat-Mackiewicz: „Churchilla nie razi ten zwrot. Zapewne uważa, że tego rodzaju formułki w aktach dyplomatycznych brać na serio mogą... chyba tylko Polacy”.

Trudno było nie wspomnieć o tym, kiedy media prezentowały nam kondolencje kolejnych głów państw z okazji tragicznej śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego. W 99 proc. były to właśnie dyplomatyczne formułki przygotowane na odpowiednią okazję. Jeśli umiera były prezydent jakiegokolwiek kraju, przymiotniki mogą być jeszcze oszczędne. Gdy chodzi o zgon urzędującej głowy państwa, wszystko idzie crescendo. Wysyłając kondolencje w przypadku śmierci tragicznej osiągamy martellato. Cóż dopiero w przypadku takiego jak w Smoleńsku dramatu zbiorowego. Protokół każe wtedy ulatywać przymiotnikom pod niebo i nie ma takich „wielkości”, „wieczności”, „bólów najgłębszych”, które byłyby zmarłemu oszczędzone. Są to reguły podręcznikowe, dotyczące również składu delegacji na żałobne obchody, w których zresztą chodzi o zaznaczenie szacunku dla państwa, a nie apoteozę odeszłego. Przykre to, cyniczne, etykietalne, ale takie są reguły gry. W momencie kiedy w niezrozumieniu albo z polityczną premedytacją zaczynamy brać formułki na serio, lepimy kulę śnieżną, która tocząc się, rozrasta, aż dociera do Wawelu.

Polityka 18.2010 (2754) z dnia 01.05.2010; Stomma; s. 105
Reklama