Trwa kryzys polityczny w Tajlandii. Rząd już trzeci miesiąc nie potrafi dojść do ładu z opozycyjnymi protestami. Próby ich poskromienia kosztowały życie 80 ludzi – manifestantów, policjantów i dziennikarzy, wśród ofiar jest nawet jeden z popierających opozycję generałów, został postrzelony przez snajpera, kiedy udzielał wywiadu gazecie „New York Times”. Uczestnicy protestów, od koloru strojów i sztandarów zwani czerwonymi koszulami, przedstawiciele ubogich warstw społeczeństwa i mieszkańcy wsi domagają się natychmiastowego odejścia premiera Abhisita Vejjajivy oraz rozpisania nowych wyborów. Są pewni, że wygrałby w nich ich idol, były premier Thaksin Shinawatra, pozbawiony władzy w 2006 r. miliarder i trybun ludowy, który w zbiorowej pamięci zapisał się jako patron ubogich. A że urzędujący premier Vejjajiva nie miałby z Thaksinem większych szans, na nowe rozdanie się nie godzi. Obiecuje za to czerwonym koszulom, że usiądzie z nimi do stołu, jeśli tylko opuszczą śródmieście Bangkoku, gdzie w sąsiedztwie ambasad USA i Japonii nieprzerwanie od połowy marca koczuje kilka, kilkanaście tysięcy nieugiętych demonstrantów. Tymczasem zamieszki rozlewają się na resztę kraju, rząd wprowadził stan wyjątkowy w 22 z 76 prowincji, próbuje też studzić nastroje, ogłaszając dni wolne od pracy. Jeśli premier Vejjajiva nie zdoła opanować sytuacji, może zostać odsunięty przez armię, która nieraz rozwiązywała tajsko-tajskie spory.
Polityka
21.2010
(2757) z dnia 22.05.2010;
Flesz. Ludzie i wydarzenia;
s. 10