Istnieją różne interpretacje polityczne katastrofy smoleńskiej. Pierwsza – prezydent został zabity. Nie zginął w katastrofie, ale został zabity. „…nie szanowali zabitego prezydenta. Zafundowali mu oddzielną niż premierowską wyprawę do Smoleńska, co stało się – choć przecież tylko pośrednio, w gruncie rzeczy przypadkowo – powodem tak dramatycznego końca” – piszą prawicowi publicyści. I dalej: „polski rząd i państwowa administracja (traktowali prezydenta) jako zło konieczne, uciążliwego petenta”. Co prawda można by odpowiedzieć, że to prezydent traktował obecny rząd jako zło konieczne, jego ministrów, generałów, ambasadorów, delikatnie mówiąc, nie lubił, ale mniejsza o to. Sugestia jest jasna: winien jest rząd i państwo. Hipoteza druga, równie polityczna, jest odwrotna: To Pałac Prezydencki, decydując się na drugie uroczystości katyńskie, zaspokajał własne ambicje i popełniając błędy w organizacji wyprawy, przyczynił się do katastrofy. I wreszcie trzecia hipoteza (której nie warto rozważać) – że to był zamach, rosyjski, a kto wie, czy nie polsko-rosyjski, tuskowo-putinowy…
Nawet ci, którzy uważają, że przyczyny były polityczne, muszą przyznać, że dużo było beztroski i bylejakości. W dobrze funkcjonującym państwie politycy przychodzą i odchodzą, ale instytucje trwają. Kancelarie, lotnictwo, wojsko, mają swoje przepisy, procedury, rutynę, które stanowią warstwę ochronną. (Chyba że kolejny prezydent czy rząd wyrzuca doświadczonych urzędników i generałów, żeby ulokować własnych).