Archiwum Polityki

Walka na 100 metrach

Rosyjskie śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej wyraźnie zmierza do uznania głównej, jeśli nie wyłącznej, odpowiedzialności pilotów polskiego rządowego Tupolewa. Polska strona chce jeszcze upewnić się, czy nie było jakichś błędów ze strony kontrolerów na lotnisku Siewiernyj, czy też uszkodzeń lotniskowych instalacji. Ale widać, że także polscy eksperci i urzędnicy są skłonni przyznać, że zasadnicze dla wypadku błędy popełniła załoga Tu-154. Po pierwsze, w ogóle podejmując decyzję o próbie wylądowania w bardzo złych warunkach, a po drugie, kontynuując lądowanie po osiągnięciu tzw. wysokości decyzji, czyli 100 metrów.

Zwolennicy teorii zamachu jednak nie rezygnują i wyraźnie teraz walczą właśnie na tych 100 m. Także dla nich jest jasne, że nie należało w żadnym razie lądować, skoro na wysokości decyzyjnej nie widać było ziemi. Dlatego pojawiają się nadal hipotezy, że piloci nie popełnili błędu, ale zostali wprowadzeni w błąd przez świadome, zbrodnicze zakłócanie systemów elektronicznych samolotu, w wyniku czego myśleli, że są wyżej niż w rzeczywistości. Czyli że do końca jedynie testowali możliwość lądowania, a nie podjęli decyzji o lądowaniu. W łagodniejszej, niezamachowej wersji niesprawna miałaby być jedna z naprowadzających na pas lotniska radiolatarni albo też kontrolerzy lotu podawali załodze złe dane lub jej nie ostrzegli przed nadmiernym zbliżeniem do ziemi.

Niemniej, coraz bardziej oczywiste staje się, iż zejście poniżej 100 m i decyzja już o lądowaniu, a nie próbie – jeśli nie była wynikiem fatalnego nieporozumienia i zbiegu okoliczności – obciąża załogę rządowej maszyny. Dodatkowym, niepokojącym elementem jest obecność w kokpicie, do samego momentu katastrofy, szefa wojsk powietrznych.

Polityka 23.2010 (2759) z dnia 05.06.2010; Flesz. Ludzie i wydarzenia; s. 6
Reklama