Zwolennicy teorii zamachu jednak nie rezygnują i wyraźnie teraz walczą właśnie na tych 100 m. Także dla nich jest jasne, że nie należało w żadnym razie lądować, skoro na wysokości decyzyjnej nie widać było ziemi. Dlatego pojawiają się nadal hipotezy, że piloci nie popełnili błędu, ale zostali wprowadzeni w błąd przez świadome, zbrodnicze zakłócanie systemów elektronicznych samolotu, w wyniku czego myśleli, że są wyżej niż w rzeczywistości. Czyli że do końca jedynie testowali możliwość lądowania, a nie podjęli decyzji o lądowaniu. W łagodniejszej, niezamachowej wersji niesprawna miałaby być jedna z naprowadzających na pas lotniska radiolatarni albo też kontrolerzy lotu podawali załodze złe dane lub jej nie ostrzegli przed nadmiernym zbliżeniem do ziemi.
Niemniej, coraz bardziej oczywiste staje się, iż zejście poniżej 100 m i decyzja już o lądowaniu, a nie próbie – jeśli nie była wynikiem fatalnego nieporozumienia i zbiegu okoliczności – obciąża załogę rządowej maszyny. Dodatkowym, niepokojącym elementem jest obecność w kokpicie, do samego momentu katastrofy, szefa wojsk powietrznych.