Można dobrodusznie sądzić, że gminni urzędnicy z życzliwości idą inwestorom na rękę, naginają albo łamią prawo, pozwalają zaśmiecać krajobraz i niszczyć środowisko. Ale wszyscy wiedzą, że ta życzliwość często ma też źródło czy wsparcie w głębokich kieszeniach i prostych interesach. To się zwyczajnie załatwia.
IV RP, która właśnie, porzucona przez Jarosława Kaczyńskiego, odpływa do historii, miała na sztandarach twardą walkę z bezprawiem, korupcją i nepotyzmem. Ale w tej sprawie nie kiwnęła palcem. A właściwie gorzej. Kiwnęła – i to mocno – ale w dokładnie przeciwnym kierunku, niż obiecywała. Rządząc Polską w epoce niebywałego boomu budowlanego, usankcjonowała niemal wymuszający bezprawie bałagan, który stopniowo narastał w trakcie transformacji. Tak się bowiem złożyło, że właśnie pod rządami Prawa i Sprawiedliwości zaczęło na dobre funkcjonować uchwalone jeszcze za czasów SLD prawo podporządkowujące praktycznie cały ruch budowlany arbitralnym decyzjom gminnych urzędników i uruchamiające niebywale potężny mechanizm korupcyjnej bonanzy.
Droga do tej bonanzy była dość typowa dla chaotycznych procesów modernizacyjnych. W PRL budowało się (a nawet remontowało) tylko według planów. Władza decydowała o przeznaczeniu terenów.