Archiwum Polityki

Katarakta

Przez parę miesięcy byłem cyklopem. Pierre Grimal pisze, iż „cyklopi uchodzili za istoty dzikie, o olbrzymiej budowie ciała. Posiadali tylko po jednym oku i mieli ogromną siłę. Zamieszkiwali wybrzeże italskie (Pola Flegrejskie niedaleko Neapolu). Zajmowali się hodowlą owiec, trzody stanowiły ich całe bogactwo. Chętnie żywili się mięsem ludzkim, nie znali wina ani uprawy winnej latorośli. Mieszkali w jaskiniach i nie nauczyli się sztuki wznoszenia miast...”. W tym opisie boli mnie przede wszystkim nieznajomość wina. Byłem więc cyklopem marginalnym, związanym z korporacją cyklopów tylko zaćmą na prawym oku, zwaną, nie wiem dlaczego, kataraktą, romantycznie odwołującą się do Nilu, Livingstone’a i Stanleya, Stasia i Nel. Rzecz nie tragiczna, ale w codzienności na tyle dotkliwa, że trzeba było oddać się w ręce konowałów. We Francji usunięcie owej katarakty jest zabiegiem banalnym. Przychodzisz o dziesiątej, wychodzisz o piętnastej. Jakiś niebywały laser grzebie ci w najgłębszej intymności twojego oka, potem już tylko krople przez parę dni, wizyta sprawdzająca, czy wszystko w porządku, i już. Masz oko, jakbyś się na nowo urodził, oko, które postrzega rzeczywistość, jaką widziałeś w twoim zapomnianym dzieciństwie i młodości. I tutaj właśnie zaczynają się problemy.

Moje nieoperowane prawe oko, całkowicie sprawne, właściwe mojemu wiekowi, spogląda na świat zupełnie inaczej niż oko zrekonstruowane. Przymrużam prawe oko i widzę świat tryskający świeżością bajecznych kolorów. Przymrużam lewe i oglądam rzeczywistość, co jeszcze parę tygodni wcześniej wydawało mi się obiektywne i oczywiste, w pożółkłej sepii. Pani doktor (skądinąd profesor i specjalistka z najwyższej półki) powiedziała mi w wielce uczonym wywodzie, że to całkowicie normalne.

Polityka 24.2010 (2760) z dnia 12.06.2010; Stomma; s. 105
Reklama