Imigranci, przestępczość, kryzys ekonomiczny – w tym trójkącie rozegrały się wybory powszechne w Holandii. Wyniki kraj przyjął z pewnym niepokojem. Zanosi się, że rząd będzie się rodził w długich bólach, a czas nagli. Widać też, że wyborcy coraz bardziej się dzielą. Największa teraz partia, prawicowo-liberalna VVD, zdobyła raptem 31 miejsc w 150-osobowej Izbie Reprezentantów. Jej lider Mark Rutte ma spore szanse zostać nowym premierem. Rutte, uważany za pozbawionego charyzmy, koncentrował się na walce ze skutkami kryzysu i wspieraniu ciężko pracującej części społeczeństwa. Nie zapominał też o dwóch pozostałych wierzchołkach trójkąta: malejącym poczuciu bezpieczeństwa i rosnącej niechęci do imigrantów. Ten ostatni temat to znak firmowy prawicowych populistów Geerta Wildersa. Jego partia PVV uzyskała najlepszy wynik: miała 9, ma 24 mandaty. Główna partia lewicowa zdobyła drugie miejsce po liberałach. To przez nią, na tle misji holenderskich żołnierzy w Afganistanie, upadł poprzedni rząd chadeka Jana Petera Balkenendego, jak się okazało, największego przegranego ubiegłotygodniowych wyborów (minus 20 foteli z 41). Efekt jest taki, że jeśliby Rutte chciał tworzyć rząd spójny, to musiałby doprosić Wildersa, a ten jest wciąż politycznym pariasem. Holandia przesuwa się na prawo, ale czy aż tak radykalnie, by zaakceptować w demokratycznym rządzie islamofoba?
Polityka
25.2010
(2761) z dnia 19.06.2010;
Flesz. Ludzie i wydarzenia;
s. 7