Przed tygodniem weszła w życie duża – jak to określił rząd – nowelizacja kodeksów karnych, mająca poprawić kulejący wymiar sprawiedliwości w Polsce. Niestety, zaledwie kilka punktów z kilkudziesięciu można pochwalić, gdyż nowelizacja zdradza wszystkie symptomy polskiego złudzenia, że ważniejsze są hasła i symbole niż praktyka życiowa, że trzeba doskonalić normy prawne, zamiast usprawniać żmudną pracę policji, prokuratury, sądów i więziennictwa. Dobrym przykładem jest wprowadzenie tzw. kastracji chemicznej, postulatu, który może się podobać szerszej publiczności, albo też zaostrzenia odpowiedzialności karnej za gwałty pedofilskie i kazirodcze. Poza sporem jest, że pedofilów należy i karać, i leczyć, lecz problem to nie normy prawne, lecz brak w Polsce ośrodków leczenia i specjalistów seksuologów w więziennictwie. Dalej: jak najsłuszniej zatroszczono się o ofiary przestępstw, szumnie wprowadzając obowiązek naprawienia szkody i zadośćuczynienia za krzywdę. Ale ktokolwiek zetknął się z sądami, wie, że to hasło piękne i iluzoryczne. Sądy mogły orzekać zadośćuczynienie także na podstawie dotychczasowego prawa, rzecz w tym, że z ogromnej większości skazanych nie ma czego ściągać. To już raczej należałoby utworzyć fundusz publiczny dla ofiar – na wzór funduszu alimentacyjnego pomagającego matkom opuszczonym przez niesolidnych ojców. Usiłowano także poprawić tryb przyspieszony, ukochane dziecko ministra Zbigniewa Ziobry. Znowu: hasło dobre, chyba wszyscy w Polsce wiedzą, że trzeba przyspieszyć postępowanie karne, ale praktyka dowiodła, że para poszła w gwizdek. Tylko drobne, nieliczne przestępstwa objęte są tym trybem, praktycznie wyłącznie schwytani na gorącym uczynku są szybko sądzeni. Czy to nie paradoks, że tak żarliwie zajmujemy się szybkim sądzeniem spraw dość błahych, a wielkie aferowe sprawy leżą latami?
Polityka
25.2010
(2761) z dnia 19.06.2010;
Flesz. Ludzie i wydarzenia;
s. 8