Archiwum Polityki

Proszę o ciszę

Jeden, jak się wydaje, wyciągnąć można generalny i przydatny na przyszłość wniosek z prezydenckiej kampanii wyborczej. Najlepiej by było (i dla nich, i dla nas przede wszystkim), gdyby się kandydaci najrzadziej odzywali. Trzy na to wskazują przynajmniej istotne przesłanki, ważniejsze bez porównania od eksploatowanego przez telewizję państwową do znudzenia faktu, że kandydat Komorowski używał pojęcia NATO wymiennie z np. Afganistan lub ZOMO. A oto i one. Po kolei:

1. Nagminne kaleczenie nieszczęsnego języka polskiego. Pisałem już kiedyś o nieistniejącym w polszczyźnie czasowniku „zagłosować”. Używali go wszyscy kandydaci. Tymczasem „zagłosuję” to błąd i językowy koszmarek. Nie „zagłosuję”, ale „będę głosował”, „oddam głos”, ewentualnie „wezmę udział w głosowaniu”; podobnie nie „zagłosowałem”, ale „oddałem głos” itd. Pojawił się wyraz „celebryta”. Sądziłem początkowo, że jest to słowo twór pejoratywny, mający przywołać skojarzenie z troglodytą. Tymczasem nic z tego. Chodzi po prostu o sławnego człowieka. Jeśli jednak chodzi po prostu o sławnego człowieka, to dlaczego kandydat nie powie po prostu „sławny człowiek”. Kandydat Kaczyński oświadczył, że „nie ma dwóch Polsk”. I rzeczywiście nie ma. Można by na przykład powiedzieć: „Nie istnieją dwie Polski”, „Polska nie dzieli się na dwie części” etc. Nie wspomnę już o „tragicznej tragedii”, „służebnej służbie” itp. Najdziwniejsze, że popełniają kandydaci te same błędy mówiąc ŕ vista, jak i deklamując przygotowane przez sztaby wyborcze przemówienia. Czyżby z milionów wyrzucanych na kampanię nie mogła skapnąć chuda koperta dla bezrobotnego adiustatora?

2. Mantry. Panuje w tym sezonie moda na „połączonych w żałobie”, czyli „wspólnymi siłami”, „kochajmy się”.

Polityka 26.2010 (2762) z dnia 26.06.2010; Stomma; s. 97
Reklama