Ale było, minęło. Już nikt nie pamięta niedawnego szumu wokół tego wyścigu do prezydentury, który wyreżyserowano tak, jak gdyby w Niemczech głowę państwa rzeczywiście wybierano w wyborach powszechnych. W pamięci pozostało jedynie, że pani kanclerz z wielkim trudem udało się przeforsować swego kandydata. Niemniej dla nowego prezydenta ważniejszy jest fakt, że gdy już został zaprzysiężony, to w sondażach entuzjastycznie przyjęło go aż trzy czwarte ankietowanych. I tak jest niemal zawsze.
Z urzędem prezydenta ludzie wiążą tęsknoty do społecznego konsensu, w niczym nie podważając – w końcu skutecznej – demokracji wielopartyjnej. Gdy więc Christian Wulff będzie w Warszawie składał swą pierwszą wizytę, to Bronisław Komorowski, który na mocy polskiej konstytucji ma większą polityczne wagę niż jego niemiecki kolega, nie będzie w osobie prezydenta federalnego witał jakiegoś figuranta. Powiem więcej: popyt na polityczny autorytet na czele państwa jest w Niemczech ogromny, tym bardziej że rządzący (łącznie z Angelą Merkel) go niestety nie mają. Prawda jest taka, że małej koalicji chadeków i liberałów jakoś niewiele się udaje. To znaczy, że rośnie potrzeba polityki normatywnej, inteligentnie uzasadniającej cele i drogi dochodzenia do nich.
Mogę sobie wyobrazić, że Polska w przyszłości jest w stanie odgrywać w Europie dawną „niemiecką rolę”.