Jolanta Fedak przegrała z Michałem Bonim spór o gruntowne zmiany w otwartych funduszach emerytalnych. Jej projekt ustawy, przewidujący m.in. zmniejszenie składki do drugiego filara z 7,3 do 3 proc., a nawet częściowe zawieszenie wpłat do OFE, nie trafi do Sejmu. Zreformowany system emerytalny poróżnił nie tylko oboje ministrów, ale cały rząd. Panią minister pracy wspierał Jacek Rostowski, minister finansów, Boniego – Aleksander Grad, minister skarbu. Premier przychylił się do racji Boniego z obawy, że 14 mln członków OFE może potraktować zmiany jako zamach na swoje przyszłe emerytury. Prawdą jest bowiem, że stanowisko ministra finansów wynikało bardziej z troski o stan budżetu państwa niż o nasze świadczenia. Podobnie jak prawdziwy jest inny zarzut – że tak głębokie zmiany (zwłaszcza zniesienie obowiązku przynależności do OFE) oznaczałyby demontaż reformy emerytalnej.
Kłopot w tym, że zaniechanie zmian też nie powinno być dla nas powodem do radości. Bo twórcy reformy bardziej zadbali o interesy wielkich instytucji finansowych, będących właścicielami towarzystw emerytalnych, niż o przyszłych emerytów. OFE stały się maszynką do zarabiania, gwarantującą zyski tylko jednej stronie – właścicielom towarzystw. Ich zyski nie malały nawet w czasie spadków cen na giełdzie, gdy nasze oszczędności gwałtownie topniały. O rzeczywistej motywacji do „pomnażania” naszych oszczędności nie pomyślano. W zmasowanej kampanii, mającej nas przekonać, że składka do drugiego filara nie powinna zmaleć, nie padła też uczciwa odpowiedź na pytanie – dlaczego? Dlaczego tej części składki – jak wynika z analiz, to aż 60 proc. – za którą OFE kupują obligacje Skarbu Państwa, nie możemy pożyczać ZUS wprost, tylko za pośrednictwem funduszy, które nam i budżetowi każą sobie za to słono płacić?
Polityka
34.2010
(2770) z dnia 21.08.2010;
Flesz. Ludzie i wydarzenia;
s. 5