Archiwum Polityki

Corrida i śmierć

Po tegorocznych mistrzostwach świata w piłce nożnej prasa, nie tylko hiszpańska, zachwycała się talentem i taktem trenera Vincente del Bosque, który potrafił zlepić zwycięski zespół, nie drużynę, ale właśnie zespół pełną gębą, z odwiecznych wrogów z FC Barcelony (siedmiu zawodników) i Realu Madryt (pięciu), dorzucając do tego jeszcze Basków, Andaluzyjczyków i Galisyjczyka. Pisano nawet o pojednaniu narodowym. I rzeczywiście telewizja pokazywała nam obrazki eksplozji tego samego narodowego szaleństwa kibiców z Barcelony, Madrytu, Sewilli czy Bilbao. Jak się okazało, nigdy nie może być tak fajnie, żeby nie było za fajnie.

Przerażeni tą nieznaną od lat narodową symbiozą postanowili nacjonaliści katalońscy pokazać, że to nie tak. Madryt Madrytem, a Barcelona Barceloną. Z gorączkową potrzebą odróżnienia się od niedobrych Kastylii, Andaluzji czy Estremadury uchwalili zakaz corridy na swoim terytorium. Większością niewielką – 68 do 55. Niech mi żadni hipokryci nie mówią, że chodziło o cierpienia byków, których każdego dnia giną tysiące w nieludzkich rzeźniach, czy też o ekologię albo świętą Tereskę czy inne dobre chęci. Katalonia chciała pokazać światu, że różni się od Kastylii, a przy okazji dać pstryczek w nos królowi Juanowi Carlosowi, który, jak powszechnie wiadomo, jest corridy miłośnikiem i znawcą. W sumie mała strata, krótki żal.

Katalonia nie była nigdy ziemią corridy i żadna z jej fiest nie znajduje się na liście tych, które uświęcają torreadorów i tworzą ich nieprzemijającą legendę. Jeżeli nacjonalistyczni katalońscy demagodzy chcą zmusić mniejszość (???) swoich rodaków (głosy w parlamencie nie muszą się wcale przekładać na realne stosunki społeczne), to ich sprawa.

Polityka 34.2010 (2770) z dnia 21.08.2010; Stomma; s. 87
Reklama