Archiwum Polityki

Solidarność nasza, ale nie wspólna

Atmosfera politycznych konfliktów, urazów i absencji, która zwyczajowo już towarzyszyła obchodom 30 rocznicy Sierpnia, ma swoje praźródła w początkach Solidarności. Widać to także po rocznicowych publikacjach. Dla części dawnych opozycjonistów Solidarność była po prostu prekursorem typowej liberalnej demokracji. Owszem, ten wolnościowy ruch społeczny musiał się w warunkach PRL kamuflować pod postacią związku zawodowego i eklektycznego ideowo ruchu, ale w istocie chodziło o zdemontowanie komunizmu jako lokalnej przeszkody dla demokracji oraz zaprowadzenie zachodniego systemu, gdzie mogą swobodnie rywalizować różne wizje polityki. Tylko tyle, aż tyle. Dla innych natomiast Solidarność była moralną niezgodą na kłamstwo, na marne warunki życia, ale jednak przede wszystkim niezgodą na bardzo konkretną ideologię. Dla zdecydowanie prawicowej części opozycji w PRL przeciwnikiem był przede wszystkim nie tyle antydemokratyczny reżim jako taki, ile komunizm jako system obcych wartości ideologicznych, jako wróg religii, tradycji, tożsamości narodu i państwa. Prawicową dyktaturę traktowaliby zapewne trochę inaczej.

Dlatego zaprowadzenie w latach 1989–90 „zwykłego” systemu demokratycznego dla wielu dawnych antykomunistów nie było satysfakcjonującą realizacją ich opozycyjnych wizji. Lech Wałęsa, po początkowych zawirowaniach, w końcu uznał III RP za wypełnienie misji Solidarności, a reguły demokratycznej gry, w której można nawet przegrać, potraktował, choćby wstecznie, za pierwotny cel związku. Ale dzisiejsze władze „S”, ich polityczni patroni z PiS i inne środowiska prawicowe nadal walczą z postkomunizmem, który w ich mniemaniu nie pozwala na spełnienie ideologicznych marzeń. Demokracja, w której nie wygrywa ich projekt kraju, zawsze będzie ułomna i podejrzana.

Polityka 36.2010 (2772) z dnia 04.09.2010; Flesz. Ludzie i wydarzenia; s. 6
Reklama