Co piąta kobieta i co siódmy mężczyzna będzie miał w życiu epizod depresji. Co druga osoba poszuka ratunku w alkoholu (z kiepskim skutkiem), a co szósta w wyniku tej choroby popełni samobójstwo. Lecz większość wyjdzie z tego. Zmieniona, często na plus w gruncie rzeczy. Jak Beata*.
Drżenie
Była wtedy z dzieckiem u rodziców na Mazurach. Ojciec zemdlał w łazience. W pokoju płacząca 6-letnia córka, a w kuchni matka w histerii, i Beata w tym wszystkim: diabelnie bała się podejść do ojca, by nie zobaczyć, że nie żyje. Ojciec miał zapaść.
Beata zawiozła go do szpitala, odebrała. Wróciła do siebie do Krakowa. Ale lęk nie ustąpił. Przeciwnie, zostało jej coś – mówi – jak wewnętrzne drżenie. Najtrudniej było w nocy: drżały jej powieki, nie mogła zasnąć i żadna pozycja nie przynosiła ukojenia.
Przestawała czuć rozedrganie tylko w intensywnym ruchu, jeździła więc na rowerze, pływała i tak dalej. Lecz z czasem wysiłek przychodził jej coraz trudniej. Ciało stawiało coraz większy opór. W końcu, powiada, zrobiło się jak z betonu.
Ciało
Zawroty głowy, które też się zaczęły, przypisywała jeszcze wtedy niewyspaniu, za sprawą którego dzień zaczął zlewać jej się z nocą. Pierwsza, druga mijały, a ona bezsennie kręciła się w łóżku, za to dni przepływały przez palce; do śniadania, bywało, zbierała się do szesnastej i nie umiała powiedzieć, co się z tym czasem stało. W dzień był bezwład, wewnętrzna walka o wszystko: no tak, trzeba by iść pod prysznic, ale nie mam siły, ale muszę pójść, więc wstanę, ale nie mam siły. Niemożność podjęcia najprostszych decyzji. Wieczorem, zmęczona śmiertelnie, znów nie mogła zasnąć.
Próbowała czytać do poduszki, ale już pod koniec zdania traciła wątek. Tym bardziej że litery zaczynały migać jej przed oczami. Przeskakiwały. Tak jakby to z papierem, a nie z nią coś się działo. Gdy niebawem musiała zacząć używać linijki, by przygotować sobie teksty do pracy (jest tłumaczką), zaczęła się niepokoić, że coś się dzieje w jej mózgu. Może guz? Kolejne badania nic nie wykazywały.
Przerwała pracę. Powiedziała wtedy szefostwu, że pediatra kazał na jakiś czas wyjechać z dzieckiem z miasta. Nikt się nie domyślił. (Do dziś zresztą, gdy mówi w pracy, że miała straszną depresję, z niedowierzaniem kiwają głowami. Że takim kobietom – bo Beata to ten efektowny, zawsze zadbany typ, coś jak Brytyjka z wyższej klasy średniej – to się przecież nie zdarza).
Naprawdę pojechała wtedy z córką w góry, żeby trochę odpocząć. Może odpoczynek, wierzyła, pozwoli się zebrać do kupy? Stawała na stoku, wzruszało ją do łez, że tak pięknie i że ona tam jest i to widzi. Patrzyła więc i beczała. A jednocześnie strofowała się w myślach za tak idiotyczne, nie w jej stylu, sceny. Od wypadku ojca minęły cztery miesiące. To wtedy pomyślała po raz pierwszy, że zaczyna wariować.
Osobowość
Tym bardziej że wtedy nie mogła już nawet kierować samochodem. Wcześniej to właśnie jazda dawała odpocząć: auto, wyjąwszy stanie na czerwonym świetle, to też był rodzaj ruchu, który sprawiał, że znikało nieznośne wewnętrzne drżenie. Lecz po kilku tygodniach zaczęła w aucie czuć lęk, że stanie się coś złego. Że na przykład zawroty głowy pojawią się raptownie, w efekcie wpadnie na kogoś albo pod coś. Pod tira. Auto – pierwsza w życiu własna, nowa, wyczekana Toyota – stanęło na parkingu.
W dodatku ten rodzaj lęku się nawarstwiał. Tak bała się, że w głowie zaraz zacznie łupać, że aż ze strachu przyspieszał jej puls. Gdy już zaczynała słyszeć, jak wali jej serce, wpadała w kompletną panikę – że serce nie wytrzyma. To był, mówi, lęk przed śmiercią, prowokujący myśl, żeby skończyć z życiem. Co brała pod uwagę.
Pamięta sylwestra, w pół roku po zapaści ojca. Zawsze to ona skrzykiwała znajomych, organizowała imprezy. Tego roku po raz pierwszy zostali z mężem w domu przed telewizorem. Próbowała podrygiwać w rytm muzyki z jakiejś publicznej gali, bo przecież normalni ludzie bawią się w sylwestra. Lecz łzy i tak płynęły. Taka się czuła bezsilna, bezradna, beznadziejna. Mąż miał pretensje, że nawet zabawę w domu marnuje. Poszedł spać do drugiego pokoju.
Tuż po północy zadzwonił telefon: przyjaciółka z dzieciństwa, z którą planowały pojechać kiedyś do Honolulu. Właśnie stamtąd dzwoniła, spełniła marzenie. Beacie wydało się wówczas absolutnie pewne, że ona sama już nigdy nigdzie nie pojedzie. Skoro nawet progu mieszkania nie jest w stanie przekroczyć. Przed samym sylwestrem dwa bite tygodnie przesiedziała w mieszkaniu. To wtedy nabrała pewności, przerażającej, jak mówi, że kompletnie się popsuła. Że to mózg – tak przeczuwała. Ale żeby i dusza, i cała osobowość?
Mózg
Depresja zaczyna się w mózgu. Brakuje pewnych substancji – przekaźników między neuronami. Na wędrówkach impulsów elektrycznych między neuronami polega myślenie, czucie. Rzecz ujmując w skrócie: im ich bardziej brakuje, tym bardziej ich brakuje.
Efekt najważniejszy to przejmujący smutek. Dno den, dół dołów.
Zwykle jest też strach. To, co Beata nazywa wewnętrznym drżeniem.
Do lęków często dołączają fobie: przed przestrzenią i zamknięciem w pomieszczeniu, przed ludźmi, jakąkolwiek formą kontaktu z nimi, nawet przed telefonem.
Beata miała cały zestaw fobii. Było jej trudno szczególnie, bo nawet w tej chorobie nie potrafiła odpuścić. Musiała – tak czuła – być odpowiedzialna. Choćby za rodziców, żeby się nie dowiedzieli, że ona jest w kiepskim stanie. Nie wolno, myślała, ich martwić, bo ojciec jest nie całkiem zdrowy, to byłaby jej wina, gdyby coś się stało. Odpowiedzialna za dziecko – ważne jest, by dziecko miało uśmiechniętych rodziców, spokojne i bezpieczne dzieciństwo, bo to podbudowa na życie. Tymczasem każda taka kolejna operacja ukrywania, sztucznych uśmiechów, przerażała ją i wycieńczała psychicznie i fizycznie.
Z rodzicami to wszystko było tym trudniejsze, że do tej pory byli dla niej głównym oparciem w życiu. Z mężem nie ułożyli sobie relacji tak, jak może mogli. Mówi: już na starcie popełnili błędy. Ona uległa, gdy on postawił weto, choć najbardziej chciała zostać przewodniczką wycieczek, za to ona stanęła na przekór, gdy on, aktor z zawodu, chciał zrobić studia z reżyserii. Założył firmę budowlaną, też się nie zrealizował, miał żal. Gdy urodziła się córka, mąż mało bywał w domu. To wtedy Beata musiała przejść pierwszy epizod depresyjny, ale samo przeszło, zanim zaczęło się na dobre.
Wtedy w chorobie zaczęła też tracić przyjaciół: nie oddzwaniała, bo nie mogła się zebrać. Wolała, żeby nie przychodzili, bo posprzątanie mieszkania to był wysiłek nadludzki. Ludzie się poobrażali albo zniechęcili. Po czterech miesiącach już mało kto dzwonił.
A późną jesienią mąż postanowił nagle pojechać w Himalaje, poszukać sensu życia. Na pięć tygodni zostawił ją z dzieckiem. Mąż, mówi Beata, nie sprostał. Może, dodaje, to wszystko było dla niego za trudne? W depresji człowiek jest skupiony na sobie, Beata też była. Gdy mąż ciut za głośno włączył muzykę za ścianą, za głośno zamknął lodówkę, podczas gdy ona już właśnie, właśnie zasypiała, robiła scenę. Wyrzucała mu. Dzień w dzień słowa najcięższego psychologicznie kalibru.
Wyjechał więc, poprosił tylko swoją matkę, żeby na jakiś czas przeniosła się do nich. Beata pewnie by protestowała, ale jeszcze bardziej niż samej teściowej bała się, że pewnego dnia nie będzie w stanie zrobić dziecku śniadania. I tak zaczęło się dno dna den: teściowa piła, a już pijana wygarniała Beacie, jaka jest beznadziejna, że wciąż tylko beczy lub siedzi na kanapie. Albo dzwoniła do jej rodziców, żeby powiedzieć to samo. Do listy lęków Beata dopisała kolejne: zdążyć zadzwonić do rodziców i uprzedzić, że „Jadzia jest po kielichu, więc nie podnoście słuchawki, bo znowu będzie wymyślać”. I żeby te zachowania babci ukryć przed córką. To wtedy, mówi, była najbliżej samobójstwa.
Pomoc
Drugi epizod zaczął się więc w sierpniu, a w Nowy Rok Beata weszła przekonana, że zwariowała kompletnie. Była już po rentgenie oczodołów (bo niemożność czytania), badaniach krwi (osłabienie i szybkie chudnięcie), prześwietleniu kręgosłupa (nieznośny ból karku i napięcie, którego się kręgarzowi nie udało rozmasować) i całej serii badań, a także po wizytach u psychologów w renomowanej przychodni i próbach różnych terapii. Bez skutku.
Żeby, jak mówi, zupełnie nie popłynąć, znalazła sobie wtedy książkę Josepha Murphy’ego „Potęga podświadomości”. O tym, że niekontrolowane przez świadomość procesy psychiczne można wykorzystać, by pomóc sobie. Że zmartwienia i lęki mogą zakłócić pracę organów wewnętrznych, a pozytywne myśli – wzmocnić, a kluczem do podświadomości jest świadomość. Były w tej książce ćwiczenia z oddychania, koncentracji, z koordynacji ruchów. Ćwiczyła. To była, mówi Beata, heroiczna praca, która jednak dawała momenty poczucia, że wciąż ma kontrolę nad sobą.
I wtedy rozchorowała się córka. Przyjechała pediatra i przy okazji badań zauważyła u matki nietypowe objawy. Zaczęła pytać, Beata zaczęła płakać, jak to ludzie w depresji. Pediatra dała Beacie telefon dobrego psychiatry.
Kto wie, mówi Beata, czy to nie był jeden z najjaśniejszych momentów w jej życiu, gdy usłyszała: proszę pani, to najbardziej na świecie typowa depresja.
Lekarz dał jej książeczkę, w której to wszystko było: i wewnętrzne drżenie, i niemożność zaśnięcia, i kłopoty z higieną. Zapisał pigułki. Potem dzwoniła do niego jeszcze kilka razy na komórkę, że leki nie działają, ale po dwóch tygodniach były pierwsze efekty: spokojne, optymistyczne popołudnie. Jedno.
Tabletka
Fobie ustąpiły pierwsze. Po kilku miesiącach przeszedł wewnętrzny dygot. Po pół roku Beata zaczęła wreszcie przybierać na wadze (w efekcie depresji szczupła z natury osoba straciła 15 kilo). Mniej więcej wtedy wsiadła do samochodu.
Z czytaniem trwało długo. Litery skakały przed oczami jeszcze co najmniej ze trzy lata.
Po pół roku na lekach po raz pierwszy poczuła się zdrowa. Wówczas jednak popełniła, jak mówi, drastyczny w skutkach błąd: samowolnie odstawiła leki. Zwykle takie odstawianie zajmuje kilka miesięcy, po trochu zmniejsza się dawkę. A oni jechali właśnie z mężem i dzieckiem do Paryża zobaczyć Disneyland. Już w samolocie dostała ataku paniki. Kazałaby niechybnie zatrzymywać kołującą maszynę, gdyby nie poczucie, jak wielki to będzie w życiu dziecka zawód. Trzymała się więc fotela, waliła głową w oparcie. Cały pobyt w Paryżu przesiedziała w hotelu. Dno den, bo żadne psychiczne cierpienie nie może się równać, powiada Beata, z przerażeniem osoby, która czuje, że znów wraca w chorobę psychiczną, po tym, jak już uwierzyła, że jest w pełni zdrowa.
Zawroty głowy zdarzają się jej do dziś. Podobnie jak lęk, ten irracjonalny, przed nie wiadomo czym. Ćwiczyli to z lekarzem. Ona jemu: że nie może pojechać do rodziny pociągiem. On pytał: czego konkretnie się boi? Na co ona, że przecież nie może wsiąść do pociągu, bo gdyby straciła przytomność, nie będzie nikogo, kto udzieli pomocy. Na co on: a w domu, jeśli nikogo nie będzie, ktoś udzieli pomocy? I tak dalej. Na końcu tego łańcucha było zawsze, że Beata wciąż boi się śmierci. Na co lekarz jej mówił, że to akurat jest norma.
Dusza
Jeszcze zanim trafiła do tamtego psychiatry, odpowiedzi na pytania o źródła własnych lęków zaczęła szukać na pograniczu parapsychologii. Jak wielu.
Zaczęło się tak: teściowa zabrała ją do pewnej dziwnej kobiety, która miała pomóc zwalczyć trwającą miesiące bezsenność. Metody tej pani, opowiada Beata, były lekko przerażające: szamanizm, neurolingwistyczne programowanie i Huna – mieszcząca się w nurcie New Age filozofia życia, przywieziona do zachodniego świata z Hawajów przez Maxa Freedoma Longa, amerykańskiego przedsiębiorcę i nauczyciela szkolnego. Z siedmiu zasad Huny jedna trafiła w tamtym czasie do Beaty szczególnie – że energia podąża za uwagą. Co Beata przetłumaczyła na własny użytek: nie przyglądaj się swoim stanom, patrz do przodu, zmuś się, żeby wstać, poćwiczyć, nie rozszczepiaj w chorobie włosa na czworo. A wówczas i energia, której tak ci brak, podąży za twoją uwagą. Inne zasady Huny też zresztą były wówczas jak dla niej. Że świat jest taki, jaki myślisz, że jest (albo prościej, że nasze myśli wpływają na to, co dzieje się wokół nas); że nie ma granic; moment mocy jest teraz; kochać – znaczy być szczęśliwym; cała moc pochodzi z wnętrza; a skuteczność jest miarą prawdy. Mniej więcej to samo, o czym było w książce Murphy’ego, tyle że teraz szło o nad-, a nie podświadomość.
Teraz Beata powiada, że wcale nie potrzebowała magii. By dojść do siebie, potrzebowała jedynie zrozumieć, skąd się wzięła choroba. Potrzebowała nadziei, a więc i motywacji, by myśleć o swojej przyszłości, a nie swojej chorobie.
Potrzebowała też ludzi. Ich ciepła i życzliwości. W szkole Huny, do której się zapisała, już pierwszego dnia nauczycielka wyłowiła ją z grupy. Niemka z Monachium mocno ją przytuliła i powiedziała, że rozumie, o co chodzi. Zna ten stan. Tego właśnie Beacie było wówczas najbardziej trzeba.
Z nauczycielką, Susan, są w przyjaźni do dziś, podobnie jak z Antonio, masażystą od hawajskiego masażu Mauri, który zaserwowała sobie na niemożliwe do zniesienia napięcie mięśni karku, a który miał za zadanie koić także duszę: kadzidła, światła plus naprawianie – jak mawiał Antonio – aury energetycznej ciała. Łatanie dziur w tejże. Czysta parapsychologia. Antonio dzwonił często po prostu zapytać, jak się czuje.
Życie
Do pracy wróciła już po trzech miesiącach od chwili, gdy zaczęła brać leki.
Raz jeszcze poczuła się zdrowa, kiedy trafiła w sam środek własnego sennego koszmaru. Wiele razy śniła, że winda zamiast się zatrzymać, wylatuje przez dach. Zrywała się z łóżka i już nie mogła zasnąć. W depresji ten strach wlókł się potem za nią tygodniami. W prawdziwym życiu w jej domu winda też nie zatrzymała się na właściwym piętrze, ale popruła na samą górę. Tam jednak spokojnie zawróciła, bezpiecznie otwierając drzwi u celu. Od tej pory Beata nie miewa już tego koszmaru. Co więcej, uważa, że tak ciało dało jej znak, że pewien etap jest już poza nią.
Bo choć magia, szamanizm okazały się jedynie przystankiem w jej życiu, to pozostała jej wiara we własną intuicję. Choćby to: z mapy wynika, że powinna jechać prosto, ale coś mówi jej, by skręciła, więc skręca, ufa sobie, zwykle z dobrym skutkiem. Wierząc w intuicję, czuje się pewniejsza. Będąc pewną siebie – działa z lepszym skutkiem. Ostatnio tak po prostu zrezygnowała z bycia tłumaczką jednego z ważnych dla firmy klientów. Mówiła o nim: wampir energetyczny, bo po każdym spotkaniu czuła się, jakby ją przeżuł i wypluł. Wcześniej nie pozwoliłaby sobie na taką ekstrawagancję. Okazało się, że w firmie nie robili problemów.
Inna rzecz, że w ogóle Beata zmieniła swoje relacje z ludźmi. Wychowano ją na osobę, która starała się wszystkich zadowolić. Zaczęła stawiać granice. Ludzie – a zwłaszcza rodzice – nie chcieli zaakceptować, że bezproblemowa dotąd w kontakcie Beata zaczyna stawiać warunki. Lecz była konsekwentna. Także w kontaktach z teściową. Która skończyła z piciem, gdy syn i synowa przestali te jej zachowania milcząco akceptować. Beatę chyba zaczęła szanować.
Zmiana
Dwa lata temu poszła na studia psychologiczne. Planuje zmienić zawód, zostać terapeutką. Gdy prowadzący zajęcia zapytał, kto wyjdzie na środek, żeby grupa w ramach ćwiczeń zajęła się jego przypadkiem, zgłosiła się Beata. Siedem lat wcześniej siedzieli w takim samym kole w szkole Huny, a prowadzący zadał to samo pytanie. Wtedy skuliła się przerażona – byle tylko nie ona.
Nie, to nie depresja, mówi, ją zmieniła. To bzdura, że „co cię nie zabije – to cię wzmocni”. Świadomość, jak duży może być lęk, to wciąż paralizator, który ją ogranicza w marzeniach i planach.
A jednak z tej lekcji wyciągnęła morał: że musi świadomie tak kierować życiem, by nie dać lękom szansy. Spotyka się więc z ludźmi, daje sobie odpocząć, nie kultywuje dołków. To życie, mówi, jest bogatsze, lepsze. Choć wciąż bierze codziennie ćwierć proszka.
Martyna Bunda
* Imię bohaterki zostało zmienione.