„Musimy wybierać, kogo ratować, a kogo nie. Jak w czasie wojny” – mówi w wywiadzie dla „Corriere della Sera” anestezjolog ze szpitala w Bergamo. Głównym problemem okazuje się zbyt mała liczba aparatów do intensywnej terapii, koniecznej przy najcięższych przypadkach choroby. „Jeśli osoba jest w wieku od 80 do 95 lat i ma poważną niewydolność oddechową, nie kontynuujemy terapii. Jeśli ma niewydolność wielonarządową w więcej niż trzech ważnych narządach, oznacza to stuprocentową śmiertelność”.
Lawinowo przyrastająca liczba chorych przekracza możliwości włoskiej służby zdrowia. W poniedziałkowy wieczór zdiagnozowanych było we Włoszech 7375 przypadków choroby, zmarło 366 osób. Mediolańskie szpitale mogą już wkrótce przenosić pacjentów niechorujących na koronawirusa w inne części Włoch. A mowa o najbogatszym regionie w kraju, z wiodącą służbą zdrowia. Lombardia, której stolicą jest Mediolan, ma 500 łóżek na publicznych oddziałach intensywnej terapii, kolejne 160 w prywatnych klinikach. Antonio Pesenti, szef lombardzkiego sztabu kryzysowego, w sobotę stwierdził bez ogródek, że to śmiesznie mało: „Do 26 marca tylko w tym regionie będzie ok. 18 tys. zachorowań, z czego 3 tys. pacjentów nie będzie w stanie oddychać bez odpowiedniej aparatury”.
O skali problemu niech świadczy fakt, że tylko w ciągu soboty liczba chorych we Włoszech zwiększyła się o 1492, zmarły 133 osoby. Przy czym analiza liczby zachorowań oraz zgonów związanych z koronawirusem i porównywanie w ten sposób sytuacji we Włoszech i innych krajach Europy nie ma już sensu. Gwałtowne wzrosty obu tych wskaźników we Włoszech to efekt masowych badań – według oficjalnych statystyk w zeszłym tygodniu Włosi zrobili ponad 10 razy więcej testów niż Niemcy, przy populacji mniejszej o prawie 30 proc.