Mur na granicy z Meksykiem miał chronić Amerykanów. Zamiast tego o mało nie zdemolował im państwa, które na ponad dwa tygodnie zawiesiło funkcjonowanie. I zdemolował im społeczeństwo, które ostatni raz było tak podzielone pewnie kilka miesięcy przed wybuchem wojny secesyjnej. Tym razem skończyło się wojną o fotel prezydenta, w której hasła z kampanii sprzed czterech lat „Buduj mur, a z nimi na sznur”, były łagodne jak kołysanka dla małych dzieci. Trump przegrał. Wraz z nim również mur, którego Joe Biden nie zamierza kończyć. Ale którego pewnie nie będzie również rozbierał. Na murze wylansowało się już kilku amerykańskich prezydentów. I tak się ślicznie składa, że mur obchodzi właśnie 30 urodziny.
A zaczęło się to tak.
W obronie kaktusów
Ojcem muru jest prezydent George Bush senior. Krótko po tym, jak gratulował Niemcom odwagi i zapału w burzeniu berlińskiego muru, sam wziął się za budowę własnego. A ponieważ nie chciał być uznany za hipokrytę, konsekwentnie nie nazywał go murem, tylko ogrodzeniem. Język, jak wiadomo, jest narzędziem dyplomacji. Na usprawiedliwienie Busha trzeba dodać, że na granicy z Meksykiem rzeczywiście działo się coraz gorzej. Głównie za sprawą karteli narkotykowych, które też chciały mieć swój udział w amerykańskim boomie gospodarczym. A nawet, jak twierdziły, były jego siłą napędową. I to dosłownie. Na meksykańskiej kokainie amerykańscy maklerzy uwijali się jak szaleni. A nielegalni meksykańscy emigranci, również szmuglowani przez kartele, jak szaleni kolonizowali kolejne branże.
Skończyło się na tym, że jeden z konserwatywnych senatorów zrobił sobie za długi spacer po Waszyngtonie i z konsternacją stwierdził, że po przekroczeniu mostu na Potomaku nie jest w stanie zamówić nawet zwykłego hamburgera.