Między świtem i zmierzchem Indie rozkładają cały wachlarz doświadczeń estetycznych i metafizycznych. Nie sposób skryć się przed nimi, nie można odwrócić wzroku. To właśnie sprawia, że Indie nazywane są odrębną planetą, krajem niepodobnym do żadnego innego.
Tu życie i śmierć przyjmują najbardziej wyrafinowane i najpotworniejsze formy. A w skłębionym tłumie, w różnorodności języków, wiar i obyczajów każde zjawisko ulega przejaskrawieniu i spotęgowaniu.
Tragedia, jaką stała się pandemia Covid-19 dla liczącego ponad 1,3 mld ludzi społeczeństwa, jest właśnie czymś takim: ich dramatyczną codziennością, wzmożoną i podniesioną do entej potęgi.
Od marca wskaźniki zakażeń galopują w górę, aktualnie wirusem zakaża się 400 tys. osób dziennie, umiera ok. 3,5 tys. A zdaniem światowych ekspertów ma być gorzej – pół miliona nowych chorych każdego dnia przez kilka kolejnych tygodni. Niczego nad Gangesem nie da się policzyć dokładnie, dlatego znawcy lokalnych realiów każą mnożyć oficjalne liczby nawet dziesięciokrotnie, by zbliżyć się do prawdy.
Pandemia jest jednym z nieszczęść, które wydarzają się obok struktur państwa indyjskiego, w rozległych kręgach jego deficytu i niemocy. Ta nieobecność opieki i wsparcia zabija także na co dzień. Tylko nie tak masowo, nie tak nagle. Zakażeni covidem chorują w większości sami, wielu z nich tak też umiera – z dala od lekarzy.
Kolejka ciał
W miejskich szpitalach i przychodniach, nawet tych prywatnych, nie ma łóżek, nie ma tlenu, leków antywirusowych. Ludzie umierają, stojąc w kolejkach, na chodnikach, w samochodach pod szpitalami. Teraz pieniądze i koneksje niewiele znaczą. Nie sposób zdobyć szybciej pomoc, gdy w maszynach nie ma ocalającego gazu. Mój przyjaciel, wysoko postawiony prawnik z New Delhi, stracił matkę.