Trzeba dużo pracować i dużo zarabiać. Awansować, być menedżerem własnej kariery, architektem sukcesu. Niezawodnym, twórczym prymusem. Ścigać się, wygrywać. I w tym się spełnić. Współczesny człowiek Zachodu otrzymał taki właśnie przekaz w domu i szkole. Taki wzorzec narzuca mu kapitalizm ze swoją korporacyjną religią. Tak też doradza – już nie tak modna jak jeszcze przed kilku laty – poppsychologia: obudź w sobie olbrzyma, pnij się, autoprezentuj, piaruj, kolekcjonuj CV, sprzedawaj się jak towar, a zostaniesz charyzmatycznym liderem, gwiazdą, vipem.
Więc pracujemy (jeśli w ogóle pracę zdobędziemy). Na etacie, na swoim, na półumowie, na dorywczo. Na zmywaku albo w prezesowskim fotelu. W roli korporacyjnego pionka w call center lub nadzorcy pionków. Niezależnie od pozycji w hierarchii czy prestiżu zajęcia często pracujemy ponad rozsądną miarę (co nie znaczy, że z jakimś oszałamiającym efektem), w ustawicznym alercie, w syzyfowym poczuciu, że jutro unieważni dzisiejszy sukces, a brak następnego sukcesu oznacza porażkę. Pracujemy w permanentnej obawie, że nie spełnimy oczekiwań – konkurencyjnego rynku, szefa, podwładnych, rodziny. A przede wszystkim własnych oczekiwań wobec siebie.
Praca, która miała wypełnić życie treścią i nadać mu sens, przynosi frustrację i lęk. Włączywszy koszmarny, spotęgowany obecnym kryzysem lęk przed jej utratą. Czyli utratą środków do życia w każdym, również psychologicznym sensie. Bo jak żyć bez poczucia, że jest się kimś przydatnym, ważnym, bez kontroli nad własnym losem?
Badacze zauważają: kwestia pracy zajęła wielu ludziom jakieś nienaturalne miejsce w życiu, wręcz im to życie zżera. I nawet nie chodzi o dramatyczne przypadłości, jak wypalenie zawodowe, pracoholizm, kliniczna depresja czy następstwa chronicznego stresu (co na tych łamach opisujemy).