Ze Stanów Zjednoczonych docierają wieści o kolejnej, katastrofalnej bańce spekulacyjnej, jaką są ogromne koszty edukacji w stosunku do realnych potrzeb amerykańskiej gospodarki. Hipoteza bańki edukacyjnej po raz pierwszy zagościła na łamach tamtejszej prasy już w latach 70. XX w., kiedy boom edukacyjny po raz pierwszy postawił pod znakiem zapytania zdolność rynku do wchłonięcia ogromnej liczby wysoko wykwalifikowanych pracowników. Poczyniono wtedy obserwację, którą od nazwiska sekretarza stanu ds. edukacji Wiliama Bennetta nazwano hipotezą Bennetta: rodzice i dzieci zakładają, iż osoby o najwyższym wykształceniu znajdują się na szczycie piramidy zatrudnienia, czyli w najmniejszym stopniu będą zagrożone bezrobociem i w stosunkowo krótkim czasie dojdą do najwyższych zarobków. W związku z tym opłacalną strategią jest zdobycie najwyższego możliwego wykształcenia, nawet kosztem zadłużenia.
Wyścig białych kołnierzyków
Konsekwencje takiego powszechnego przekonania są poważne: coraz więcej osób jest skłonnych do zaciągania coraz wyższych pożyczek, czesne szybuje pod niebiosa, zmuszając rodziny do coraz większego wysiłku. A absolwenci są w coraz trudniejszej sytuacji. Rosną ich oczekiwania i co do płac, i co do tempa kariery. Jednocześnie nie chcą podjąć pierwszej lepszej pracy, czują presję, by budować dobre CV i jak najszybciej wejść na ścieżkę kariery.
Wyższe wykształcenie wciąż wiąże się z mniejszym ryzykiem bezrobocia i większymi zarobkami. Ale ta gwarancja słabnie i nie dotyczy w równym stopniu wszystkich absolwentów (kierunków). Tymczasem badania amerykańskie wykazują, że studenci kiepsko sobie radzą z wyborem ścieżki edukacji i kariery mimo dość dobrze rozwiniętego (na pewno lepiej niż w Polsce) systemu doradztwa i wiarygodnych rankingów.