Agnieszka Krzemińska: – Epikur i Platon uważali przyjaźń za idealną więź międzyludzką, Leszek Kołakowski przyjaciół uznał za niezbędny element do uzyskania szczęścia. Czym jest ta legendarna, opiewana przez poetów i wychwalana przez filozofów przyjaźń?
Dr hab. Bartłomiej Dobroczyński: – Aby zrozumieć, skąd biorą się różne zjawiska, dobrze jest poszukać sytuacji granicznej, a więc w przypadku przyjaźni zadać sobie pytania, kiedy się ona zaczyna i czy dotyczy tylko ludzi. Psychologowie ewolucyjni zwierzęcy altruizm tłumaczą na dwa sposoby: pokrewieństwem albo wymianą, działającą na zasadzie ja coś zrobię dla ciebie, a ty zrobisz coś dla mnie. Jednak wiele wskazuje na to, że u zwierząt istnieją również więzi o charakterze wspierającym, nieuzasadnione genetycznie. Dotyczy to zarówno relacji w obrębie jednego gatunku, jak i relacji międzygatunkowych, z których najlepiej udokumentowana jest przyjaźń człowieka z psem. Według sceptyków jego przywiązanie do człowieka wynika z tego, że on go karmi, ale opisy psów, które po śmierci właściciela przez lata go szukały lub umierały z tęsknoty, mimo że ktoś inny się nimi opiekował, przeczą temu założeniu.
Najbezpieczniej chyba można nazwać przyjaźnią więzi, które nie przynoszą bezpośrednich korzyści ewolucyjnych czy biologicznych. Ale przyjaźń międzyludzka jest jeszcze bardziej tajemnicza, bo znane są przypadki przyjaźni niepasujących ani do obrazu korzyści, ani nawet relacji wspierających, jak różnego rodzaju szorstkie przyjaźnie.
Co to właściwie jest
Co jest w nich tak niezwykłego?
Paradoksalne, a zarazem fascynujące jest, że nasi najlepsi przyjaciele często mówią nam niemiłe rzeczy – za dużo pijesz, zadajesz się z nieodpowiednimi ludźmi, zachowałeś się fatalnie. Jednak obojętnie, czy mówią nam dobre czy złe rzeczy, to nas inspirują, mobilizują i ukierunkowują. Nie zawsze musimy słuchać ich rad, ale potrafią oni dotrzeć do tego, co jest w nas dobre. Przyjaciel to taki swoisty immunostymulator, budzący w nas siły obronne przeciwko mocom autodestrukcyjnym. Jak to trafnie zauważył jeden z moich przyjaciół – różnica między przyjacielem a nieprzyjacielem jest taka, że po kontakcie z tym pierwszym czujesz się lepszym człowiekiem, a po kontakcie z wrogiem – gorszym.
To, że przyjaciel jest wsparciem, dowodzą eksperymenty psychologów. Jeśli osoby idące na egzamin wezmą ze sobą przyjaciela, to lepiej radzą sobie ze stresem, a w ich ślinie jest mniejsze stężenie kortyzolu (hormonu stresu) niż u osób, które przyszły same.
Jedne z najdłuższych badań – prowadzonych na absolwentach Harvardu od 1937 do 2008 r. – miały określić, co czyni ludzi szczęśliwymi. Okazało się, że głównymi determinantami poczucia szczęścia i spełnienia są dwie podstawowe sprawy: altruizm, czyli czynienie dobra innym ludziom, oraz posiadanie przyjaciół. Ale to nie wszystko, bowiem przyjaciele są jak lekarstwo na wiele chorób i dolegliwości psychicznych oraz fizycznych. Jeśli masz 50 lat i podwyższony cholesterol, ale masz przyjaciół, to nie jest najgorzej. Natomiast Indianie andyjscy mówili – jak kondorowi utniesz skrzydła, to przestaje być kondorem, człowiek bez rąk czy nóg nadal jest człowiekiem, ale przestaje nim być, gdy mu się zabierze innych ludzi. Najwyraźniej powszechne jest zrozumienie, że jesteśmy częścią różnego rodzaju wspólnot, w których przyjaźń może pojawiać się na wiele sposobów, choć zazwyczaj są to relacje wspierające, polegające na pewnych zobowiązaniach oraz na świadczeniu sobie nawzajem różnych dóbr.
Przyjaźń a erotyka
Czyli przyjaźń może mieć różne oblicza?
Przez wieki funkcjonował etos męskiej przyjaźni jako związku z osobą, na którą możesz liczyć, której możesz zawierzyć i dzielić z nią wszystkie smutki, radości i duchowe wzloty. Modernizm wszystko przemacerował i dziś trzeba się pogodzić z tym, że istnieją różne typy związków przyjacielskich, nie zawsze łatwych do jednoznacznego określenia. Bierze się to stąd, że ludzie bardzo się od siebie różnią i mimo że są dość powtarzalni – tak samo się zakochują, kłócą, rozstają – to relacje między nimi mogą być bardzo złożone i miewają różne odcienie.
Niektóre są nakierowane na jakiś jeden rodzaj aktywności – ja mam np. przyjaciół, z którymi tylko słucham muzyki, ale można mieć też znajomych tylko od picia piwa i oglądania meczów czy kumpli od gry w tenisa – inne przyjaźnie są bardziej wszechstronne. Często odnoszę wrażenie, że bliskich więzi stworzonych między dwojgiem ludzi nie da się powtórzyć czy odtworzyć, są unikatowe, jakby miały wręcz swoje linie papilarne. Dlatego wolę mówić o bliskich relacjach międzyludzkich, niż klasyfikować je jako „miłość” czy „przyjaźń”.
Mamy skłonność do stereotypizacji, ale ona jest niebezpieczna, bo powoduje zastyganie pewnych pojęć i zjawisk, a to znowu sprawia, że trudno nam zaakceptować różne dziwne układy, które zdają się stanowić zagrożenie dla funkcjonowania społecznego. Przyczepianie łatek ludzkim relacjom uniemożliwia im przekształcanie się, a one mogą się przecież pogłębiać, osłabiać, doerotyzować, oderotyzować.
Tu większość czytelników pewnie się oburzy – przyjaźń musi być platoniczna, bez erotycznego iskrzenia, a już na pewno w relacjach jednopłciowych!
Moim zdaniem erotyka jest częścią składową każdej relacji, bo erosa rozumiem trochę po platońsku jako ducha twórczości, zabawy, przygody. W związkach przyjacielskich mężczyzny z kobietą łatwiej sobie wyobrazić, że jedna ze stron pociąga drugą albo pociągają się nawzajem, ale trzymają to na wodzy, bo są już w innych relacjach, mogą też być przyjaźnie pozbawione seksualnego napięcia. Jedną z najbliższych mi duchowo osób jest Janina Katz, duńska pisarka polsko-żydowskiego pochodzenia, i mimo różnicy wieku nasza relacja też ma pewne żartobliwe erotyczne zabarwienie. Z drugiej strony trudna byłaby przyjaźń z mężczyzną, który by mi czymś nie imponował. Ale ten sukinsyn gra – mówią mężczyźni, a w tym zawarty jest zarówno podziw, jak i lekka zazdrość.
W relacjach między ludźmi istnieje pewien tajemniczy niekontrolowany element, który sprawia, że lgniemy do danej osoby mimo dzielących nas różnic. Relacje nieerotyczne, w tym platońskim sensie, to często relacje z nielubianą rodziną, a przyjaciele to rodzina z wyboru, plemię ludzi, których chce się wokół siebie mieć. Płeć, orientacja, różnice klas nie muszą odgrywać większej roli.
Przyjaźń z wrogiem
A poglądy polityczne?
Podobno Jan XXIII przyjaźnił się z pewnym francuskim „libertynem” i gdy ludzie wyrażali zdziwienie z tego powodu, papież mówił – cóż nas dzieli, tylko poglądy, to tak niewiele. Dla, powiedzmy, Tomasza Terlikowskiego to może być niepokojące wyjaśnienie, ale z mojej perspektywy w przyjaźni poglądy są często dość obojętne, wystarczy o nich nie rozmawiać. W moim pojmowaniu bliskich relacji między ludźmi może również się zdarzyć bliska relacja między wrogami. Kiedy antropolodzy pytali Czejenów, co najbardziej lubią robić, odpowiadali – walczyć z Komanczami, bo oni świetnie jeżdżą konno i nie ma większej przyjemności, niż patrzeć, jak atakują. To pokazuje, że nawet do wroga możemy odczuwać głęboki szacunek, a nie od razu tylko pogardę. Fryderyk Nietzsche byłby ich postawą zachwycony.
Zresztą w życiu zdarza się, że dawni wrogowie mają sobie po latach więcej do powiedzenia niż znajomi. Różne poglądy nie dyskwalifikują przyjaźni, mogą być wręcz jej stymulatorem. Można się bez przerwy kłócić i nie móc bez siebie żyć. Psychologowie od dawna zadają sobie pytanie, czy ludzie dobierają się bardziej na zasadzie podobieństw czy różnic. Bywa różnie, ale odmienności są również bardzo pociągające.
Najbardziej fascynujące są przyjaźnie między zupełnie niepasującymi do siebie ludźmi, jak chociażby historia Toma Jeffordsa, właściciela spółki dyliżansowej, działającej w czasie wojen apackich w latach 60. XIX w. na terenie Arizony. Ponieważ Indianie napadali na jego dyliżanse, poszedł do obozu Apaczów i zaproponował ich wodzowi Cochise swoisty „układ biznesowy”, którego częścią miało być zaniechanie tych ataków. Z czasem mężczyźni zaprzyjaźnili się, mimo że pochodzili z dwóch światów i różniło ich w zasadzie wszystko, a ich przyjaźń przetrwała aż do śmierci Indianina w 1874 r.
O przyjaźni może też decydować przypadek, bo często nawiązujemy je z ludźmi, którzy po prostu są „pod ręką”, w sąsiedztwie. W pewnym doświadczeniu zauważono, że studenci, którzy usiedli obok siebie na I roku, pod koniec studiów byli ze sobą bliżej niż z osobami, które usiadły w drugim końcu sali.
Można zapytać, czy wybierana przez nas ławka to czysty przypadek, ale jestem przekonany, że nasze życie w znacznym stopniu determinowane jest dość brutalnie przez to, z kim siądziemy, w jakiej rodzinie się urodzimy czy na jakim osiedlu mieszkamy. To decyduje o naszym światopoglądzie i sposobie życia. Jeśli urodziłeś się Komanczem, miałeś przyjaciół Komanczów, to nie miało sensu opuszczanie znanego ci świata, chyba że natrafiłeś na jakiś potężny impuls. Choć dziś żyjemy w świecie, który diametralnie różni się od świata Komanczów, to jednak myślenie plemienne funkcjonuje nadal.
Przyjaźń a znajomość
Amerykański psycholog ewolucyjny Robert Dunbar twierdzi, że 150 osób to maksymalna liczba znajomych, bo z taką ilością osób jest w stanie radzić sobie nasz mózg. To też mniej więcej tyle, ile członków liczy jedno plemię.
Od tego trybalizmu, czyli plemienności, nie bardzo da się uciec. W końcu przez dziesiątki tysięcy lat żyliśmy najwyżej w stukilkudziesięcioosobowych hordach, w których wszyscy byli od siebie zależni. Nadal mamy paleolityczny umysł, co przekłada się też na typy relacji międzyludzkich. Ponieważ mentalnie funkcjonujemy tak bardzo plemiennie, to wszystkie sztucznie stworzone większe organizmy społeczne rozpadają się po jakimś czasie na mniejsze formy.
Socjologia mówi o dyferencjacji, dzieleniu się na coraz mniejsze grupy interesów, ale ja myślę, że podstawą jest nasza zwierzęcość, której te uniwersalizmy nie doceniają. Globalizacja zmieniła jedynie pojęcie terytorium plemiennego, teraz mogę mieć jednego przyjaciela w Andach, dwóch w Nowym Jorku i jednego w Berlinie, ale wykorzystując Skype’a, mogę rozmawiać z członkami mego plemienia rozrzuconymi po całym świecie. A wracając do liczby znajomych – 150 osób to całe mnóstwo.
Na Facebooku niektórzy mają setki przyjaciół.
Zacznijmy od tego, że mylące jest samo tłumaczenie słowa friend, które w języku angielskim jest znacznie słabsze, bliższe „znajomemu” czy „kumplowi”. U nas „przyjaciel” to słowo mocne, oddające najwyższy stopień bliskości. Dlatego owych facebookowych znajomych w ogóle nie należy rozpatrywać w kategoriach przyjaźni. Sherry Turkle, badaczka z Massachusetts Institute of Technology, od lat 70. śledzi wpływ rozwoju technologii komunikacyjnych na relacje międzyludzkie. W książce „Alone Together” pokazuje, jak fatalny wpływ na te relacje ma rozwój techniki, jak niszczy je raczej, a nie buduje.
Ja nie jestem aż takim cybersceptykiem. Internet nie zabił, wbrew temu co wieszczono, epistolografii. Pewnie nigdy nie napisałbym tak wielu długich listów, gdyby nie poczta mailowa. Podobnie jest ze wspomnianym Skype’em, który pozwala utrzymywać kontakty przyjacielskie na odległość. Nawet taki SMS może sprawić przyjemność, bo świadczy o tym, że ktoś o nas myśli. Czym innym jest przesiedzenie z kimś całej nocy, ale zakładając, że ma się kilkudziesięciu znajomych, nie mamy możliwości, by wszystkim dawać takie samo wsparcie.
Przyjaźń a kumoterstwo
Tych najbliższych przyjaciół mamy zazwyczaj niewielu, od 3 do 5 osób. To chyba im poświęcamy najwięcej czasu?
Każdy świetnie zdaje sobie sprawę z obopólnego bilansu energetycznego włożonego w daną relację – tego, ile bylibyśmy w stanie dla danej osoby poświęcić i ile dana osoba byłaby w stanie zrobić dla nas. Żydowska mądrość mówi: „prawdziwy przyjaciel to ktoś, komu mogę zapisać moje długi”, co oznacza osobę tak bliską, że mogę ją obciążyć nawet swoimi najgorszymi grzechami.
Przyjaciel bywa poręczycielem, żyrantem i kimś, kto w razie nieszczęścia pożyczy pieniądze. Nawet jeśli odsuwamy od siebie tę wizję, jest ona oczywista, bo pieniądz to abstrakcyjny wyraz włożonej w daną relację energii. W wielu wspólnotach plemiennych i religijnych jest tak, że dbanie o siebie to też dbanie o finanse tego drugiego. Więc jeśli przychodzi do mnie przyjaciel i mówi: mam bratanka – znajdź mu pracę, to znowu odzywa się wspomniana już parokrotnie plemienność. Bo choć powszechnie piętnuje się kumoterstwo i nepotyzm, to załatwianie znajomym i rodzinie ciepłych posadek jest wyrazem troski o bliskie nam osoby, a ich bezpieczeństwo, dobrostan i zdrowie pozwalają naszym relacjom dalej kwitnąć. Ten rodzinnokrólikowy model myślenia to coś całkowicie naturalnego.
Oprócz praktycznych zysków z przyjaźni ma ona też pewien istotny aspekt polegający na demokratycznym zrównaniu ludzi z różnych stanów i środowisk.
Gdy Jezus nazwał apostołów swoimi przyjaciółmi, zrównał się z nimi, bo przyjaźń – i tu być może należy doszukiwać się jej istoty – jest swoistą maszyną czy też aplikacją do niwelowania różnic. Powoduje, że to, co stanowi o asymetrii, dysproporcji, innej pozycji, w jakiś tajemniczy sposób w przyjaźni zostaje unieważnione.
Przyjaźń a nasze czasy
Niektórych przyjaciół mamy aż do śmierci, ale z badań wynika, że wśród znajomych ma miejsce spora rotacja i wymieniamy ich średnio co 7 lat.
Wydaje się, że w przeciwieństwie do miłości prawdziwa przyjaźń nie wymaga tak częstych kontaktów. Mam przyjaciela, z którym znam się 48 lat, i choć rozmawiamy raz na jakiś czas, zawsze jest tak, jakbyśmy się rozstali wczoraj. Miłość może nie przetrwać długiego rozstania, łatwiej się wypala i wymaga pielęgnacji, przyjaźń niby też jej potrzebuje, ale jednocześnie może wytrzymać znacznie więcej.
Trzeba jednak sobie powiedzieć, że w naszym życiu są pewne fakty i wydarzenia, które utrudniają przyjaźń albo poddają ją ciężkiej próbie – migracje (choć dziś, jak mówiliśmy, nie jest to już taki problem), rywalizacja (np. o tego samego mężczyznę lub kobietę), wejście w nowe związki (w których jedna ze stron wymaga rozluźnienia kontaktów ze starymi znajomymi, np. z kumplami od „chodzenia na dziewczyny”) oraz narodziny dzieci. Poza tym dzisiejsze czasy nie sprzyjają przyjaźni.
Dlaczego?
Jako sympatyk lewicy anarchistycznej uważam, że kapitalizm korporacyjno-bankowy to system, dla którego przyjaźń jest niewygodna, bo stanowi obronę przed tym, co kapitalizm chce osiągnąć, a jego celem jest, by przyjaciele nie wspierali cię, tylko sprawdzali, czy posiadasz te dobra, które system ci oferuje. Poza tym w kapitalizmie praca jest nadrzędnym dobrem, któremu pracownik ma wszystko podporządkować, więc na przyjaźń nie ma już miejsca i czasu. Nie zauważyliśmy nawet, jak dla wielu osamotnionych ludzi zastępczymi przyjaciółmi stali się ich psychoterapeuci.
Ponoć w gabinetach terapeutów to częściej mężczyźni narzekają na brak przyjaciół. Czyżby kobiety miały jakieś systemy obronne?
Według teorii amerykańskiego psychologa Roya Baumeistera kultura jest tak skonstruowana, że mężczyznom jest w niej ciężej. Wiąże się to z tym, jaki typ relacji preferują obie płcie i jakie się wobec nich ma wymagania. Od mężczyzn oczekuje się zachowań ekstremalnych, więc się w nich prześcigają (rywalizacja jest też elementem relacji przyjacielskich), co powoduje, że większość zarówno ludzi sukcesu, jak i nieudaczników to mężczyźni, a kobiety, mówiąc językiem piłkarskim, okupują środek tabeli.
Baumeister twierdzi, że kobiety są za to bardziej aktywne w relacjach z najbliższymi, mężczyźni zaś w związkach poza rodziną. Wiąże się to z tym, że mają oni mnóstwo znajomych, ale łączą ich z nimi relacje bardziej płytkie, podczas gdy kobiety wolą mieć mniej przyjaciół, są jednak z nimi w bardziej zażyłych stosunkach. Gdy pojawiają się poważne problemy, mężczyźni są bardziej samotni i często nie mają z nimi do kogo pójść, bo po pierwsze kultura nie pozwala im skarżyć się i płakać, po drugie wstydzą się pójść do tych, przed którymi jeszcze niedawno chwalili się lepszym samochodem czy większą sprawnością fizyczną.
Jest jeszcze jeden ważny aspekt przyjaźni, o którym dotychczas nie wspominaliśmy – lojalność. To jest też ta cecha przyjaźni, której najbardziej boją się wszyscy ci, którzy chcą panować nad tłumami. Odwieczna maksyma tyranów głosi: dziel i rządź, czyli spraw, by ludzie stali się dla siebie wrogami, wtedy ci będzie łatwiej, bo przyjaźń jest absolutnie demokratyczna. Jak masz grupę ludzi, którzy się ze sobą przyjaźnią i są wobec siebie lojalni, to ich nie zmanipulujesz. Oczywiście to niemalże nieosiągalny ideał, ale każdy dyktator przed nim drży.
Rozmawiała Agnieszka Krzemińska
Dr hab. Bartłomiej Dobroczyński
psycholog, ale po trosze też religioznawca, antropolog, etnograf i filozof, pracownik naukowy w Instytucie Psychologii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Fascynuje się historią, duchowością i kulturą ludów rdzennych, szczególnie tych z obu Ameryk. Uprawia grafikę komputerową, gra na bębnie i pianinie, podgląda ptaki i owady. Autor i współautor wielu książek, m.in. „Kłopoty z duchowością. Szkice z pogranicza psychologii”, „Historia polskiej myśli psychologicznej” oraz „Listy profana. Między psychologią a religią”.