Jeśli chciałoby się stworzyć jakiś wspólny i spójny wizerunek człowieka XXI w. w oparciu o to, co robi w internecie, byłaby to osoba, która: prowadzi zdrowy tryb życia, dba o to, co je i o estetykę podania, jest wysportowana, biega i chodzi na siłownię, sporo czyta i jest bardzo towarzyska. Gdyby oceniać jakość naszego życia na podstawie tego, co trafia do sieci, można by pomyśleć, że nigdy nie żyliśmy zdrowiej i nie byliśmy szczęśliwsi. Ile w tym prawdy, ile pozoru?
Konta na portalach społecznościowych ma już blisko 800 mln ludzi wymieniających co dzień średnio 4 mld informacji, w tym ok. 350 mln zdjęć. Z badań Haralda Weinreicha i Jakoba Nielsona, przeprowadzonych jeszcze w 2008 r., wynika, że większość użytkowników sieci czyta do 20 proc. całego udostępnianego im tekstu, średnio 200–1250 znaków. Najświeższe analizy portalu Moz.com podpowiadają jednak, że nie należy treści skracać, żeby utrzymać zainteresowanie. Trzeba ją tylko odpowiednio podać. Opanować wirtualną mowę ciała.
Mowa sieci
hashtagi*: #photo, #life, #online
Aktualna szata graficzna fejsbuka premiuje zdjęcia – są lepiej wyeksponowane, mają większy rozmiar. Niezilustrowana treść dotrze do mniejszej liczby odbiorców, bo większość ją przeoczy. Doszło więc do odwrócenia proporcji: tekst jest często dopowiedzeniem, ilustracja – rodzajem puenty, esencją, a czasem po prostu pułapką (działa jak chwytliwy nagłówek). Z podobnej strategii korzystają już największe serwisy, m.in. The Guardian, New York Times czy choćby polski Dwutygodnik.com. Nie wspominając o blogosferze (w rodzaju Huffington Post i platformy Tumblr) i portalach dedykowanych wyłącznie ekspozycji zdjęć (Flickr). Na czoło peletonu wybija się jednak Instagram, aplikacja na smartfony, która pozwala – jak sugeruje nazwa – błyskawicznie wykonać i udostępniać zdjęcia światu lub wybranej grupie odbiorców. Według ostatnich statystyk z aplikacji korzysta ok. 200 mln użytkowników. Polacy też się przekonują: liczba osób, które udostępniły w sieci swoje filmy lub zdjęcia, wzrosła przez rok z 21 do 26 proc.
Czym się dzielimy? Wszystkim. Aktor i pisarz James Franco przeprowadził eksperyment – chcąc sprawdzić, które zdjęcia zyskują największą popularność, zamieszczał na Instagramie fotografie różnego rodzaju: obiektów architektonicznych, zwierząt, zilustrowanych cytatów i fragmentów wierszy (tu zrobił zastrzeżenie: publikowanie własnej poezji wystawia na pastwę samozwańczych krytyków literackich). Bez porównania częściej uwagę przyciągały zdjęcia, które aktor zrobił sobie sam. Mowa o selfie, fotografiach wykonywanych bez niczyjej pomocy, zwykle smartfonem, rzadziej kamerą internetową. Celebryci, odsłaniając prywatność, pokazują ludzką twarz. Niecelebryci zaś mogą zamanifestować tak swoje samopoczucie, zaprezentować, w co się ubrali (albo nie ubrali), krótko: przekazać maksimum treści bez jednego słowa. „Selfie to awatary – mniejsza wersja mnie, którą wysyłam światu, by pokazać, z kim ma do czynienia” – stwierdza Franco. Modzie tej towarzyszy ogólna tendencja do prezentowania światu nie tylko swojej twarzy, ale też najbliższego otoczenia, nie wyłączając najintymniejszych czynności.
Stara-nowa moda
hashtagi: #life, #selfie, #foodselfie, #bookshelfie, #postselfie
Selfie okrzyknięto w Stanach Zjednoczonych słowem roku 2013 (w Polsce panowała wtedy moda na gender). Wyraz trafił do ostatniej wersji amerykańskiego słownika Miriam-Webster, odnotowuje go też prestiżowy Oxford Dictionary. Polska leksykografia na razie na ten temat milczy, ale neologizm jest w użyciu. – Jeśli moda potrwa dłużej, to wyraz pewnie wejdzie do polszczyzny, a z czasem i do słowników. Istnieją już w polszczyźnie odpowiedniki tego słowa: sweet fotka (także z pisownią słitfotka), sweet focia (albo słitfocia), fotka z rąsi, wulgarne: samojebka, i pewnie wiele innych – tłumaczy dr hab. Iwona Burkacka z Instytutu Języka Polskiego UW.
Selfie nie jest wynalazkiem współczesności, ale w specyficzny sposób się do tej współczesności zaadaptowało – twierdzą niektórzy. Najpierw był autoportret. „Moment, w którym człowiek zaczyna malować swój portret – a robi to dwa albo trzy razy w życiu, czasem wcale – ma w świecie szczególne znaczenie” – twierdzi Lawrence Gowing, artysta, kurator, specjalista od portretów. Dziś, ponieważ trend się upowszechnia, a możliwości technologiczne pozwalają działać bez ograniczeń, autoportrety nie mają takiej siły rażenia. „Ale selfie mogą być tak samo piękne jak dzieła o bardziej formalnym charakterze” – twierdzi Grant Gill z magazynu fotograficznego „Lenscratch”. Pismo zorganizowało nawet wystawę złożoną wyłącznie ze zdjęć tego typu. I nie jest to odosobniony przypadek: w kwietniu tego roku muzea z całego świata połączyła idea promocji sztuki za pośrednictwem selfie właśnie. „Sfotografuj się w galerii i podziel się zdjęciem na Twitterze” – zachęcano. Stacja ABC wyemitowała zaś we wrześniu serial (pod tytułem „Selfie”, a jakże) o żądzy popularności w sieci i osamotnieniu, do którego prowadzi. „Selfie – problem współczesnego świata” – grzmią wreszcie publicyści.
Tymczasem pierwsze selfie miało powstać jeszcze w XIX w. Zdjęcie zrobił sam sobie pionier fotografii Robert Cornelius w 1839 r., choć trudno dziś dowieść, czy działał bez asysty (naczelna zasada selfie: ja jestem na zdjęciu i ja robię zdjęcie). Portrety przesyłano znajomym na pocztówkach, co przy odrobinie dobrej woli można by uznać za początek tego, na czym dziś opiera się życie w sieci – udostępniania treści. Kiedy pojawiły się polaroidy – już w XX w. – spełniony został warunek drugi: fotografie powstawały szybko, a efekty dało się ocenić od razu. Portrety (i autoportrety) były wprawdzie bardziej zachowawcze niż dziś, ale widać jak na dłoni, że potrzeba uwieczniania i dokumentowania nie jest niczym nowym.
Selfie wpisuje się zresztą w szersze zjawisko. Przed epoką cyfrową nie byliśmy uwikłani w żadną równie wielką sieć społeczną. Nic więc dziwnego, że ludzie wkładają wysiłek, by internet nosił znamiona rzeczywistości pozawirtualnej: łatwiej rozmawiać z kimś, kto nie ukrywa swojej tożsamości, pokazuje twarz. „Jesteśmy tak zaprogramowani, żeby reagować na twarz. Nasz mózg szybciej przetwarza informacje wizualne. Dlatego jeśli przyglądamy się wielkiej siatce najróżniejszych fotografii, w pierwszej kolejności dostrzeżemy zdjęcia typu selfie” – twierdzi dr Pamela Rutledge, dyrektor amerykańskiego Media Psychology Research Center. Komunikacja za pomocą obrazków – własnych zdjęć czy memów – oddaje poza wszystkim proporcje niewirtualnego kontaktu, opartego w znacznej mierze na tym, co niewerbalne.
Taki jestem
hashtagi: #me, #selfie, #polishgirl (to najpopularniejszy polski hashtag), #love, #happy, #fit
Na fenomen bycia camera-ready, czyli wiecznie przygotowanym do zdjęcia, składają się dwie rzeczy: potrzeba dokumentowania i (większy lub mniejszy) przymus dzielenia się (udostępniania, od ang. sharing). Zjawisko z jednej strony tłumaczy się narcyzmem , z drugiej – próbą leczenia kompleksów. Pewnością siebie albo niepewnością. Traktuje jak formę autoprezentacji albo wręcz, paradoksalnie, przejaw wyobcowania.
Pojęcie autoprezentacji bardzo się w sieci poszerzyło. „Kilka zdań o sobie” to formuła, która i w codziennym życiu się nie sprawdza – wnioski i tak ostatecznie wyciągamy na podstawie zachowań i aktów, nie słownych deklaracji. Tak też w sieci: pojedynczym aktem jest już zdjęcie profilowe, i to niezależnie od tego, czy prezentujemy na nim własną twarz, czy np. pożyczamy wizerunek zmarłej pisarki. „To naturalny impuls, że człowiek dystansuje się od siebie, żeby lepiej się sobie przyjrzeć” – uważa Clive Thompson, autor książki „Smarter Than You Think: How Technology Is Changing Our Minds for the Better”. Selfie przypomina lustro i ma dodatkową zaletę (którą można by uznać jednocześnie za wadę): natychmiast wystawia na publiczny osąd. To jak sprawdzian przed wyjściem z domu, zapowiedź tego, co nas czeka. „I wcale nie chodzi o to, by być pięknym – twierdzi Frédéric della Faille, twórca aplikacji Frontback (ułatwiającej udostępnianie robionych sobie fotografii). – Bardziej chodzi o uchwycenie momentu i jakąś opowieść niż o samo zdjęcie”.
Nie wszyscy są skłonni tak uważać. W dość powszechnym odczuciu przemożna potrzeba fotografowania samego siebie to przejaw w najlepszym razie narcyzmu i egocentryzmu. W najgorszym – patologicznej niemal obsesji na własnym punkcie. W marcu tego roku portal Adobo Chronicles, słynący z niepoważnych doniesień, ogłosił, że Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne zaklasyfikowało wykonywanie zdjęć typu selfie jako zaburzenie psychiczne. Tej z gruntu nieprawdziwej informacji wielu chętnie dało wiarę.
Wśród psychologów nie ma w tej sprawie jednomyślności. Z badań dr. Davida Houghtona ze Szkoły Biznesu w Birmingham wynika, że aktywność w sieci zupełnie nie przekłada się na relacje pozawirtualne, rozluźnia je wręcz i niszczy. Informacje, którymi dzielimy się online, docierają do różnych niepowiązanych ze sobą grup (partnera, rodziny, przyjaciół, znanych z widzenia lub zupełnie obcych osób), więc – zauważa badacz – w konsekwencji trafiają w próżnię. Psycholog Peggy Drexler twierdzi z kolei, że, owszem, skoro wszyscy robią zdjęcia, to dochodzi do redefinicji pojęcia piękna, w przestrzeni publicznej przestają dominować zdjęcia idealnych modelek, w cenie jest różnorodność. Ale z drugiej strony – przyznaje Drexler – ten specyficzny handel wizerunkiem wytwarza atmosferę wiecznej rywalizacji (o ubrania, o zawartość talerza, o figurę, o model iPhone’a, o liczbę wirtualnych znajomych). Wywiera presję i zmusza do ciągłej autokontroli.
Fenomen ten bierze się jednak z dość podstawowych potrzeb człowieka: bycia dostrzeżonym, akceptowanym i rozpoznawanym. Amatorskie zdjęcia są bardziej wiarygodne, bo nie są perfekcyjne. Więcej o nas mówią, a poza wszystkim przysparzają okazji do wglądu, autoanalizy, ekspresji osobowości. Więc to zdrowy egocentryzm.
Osobną kategorię stanowią celebryci, blogerzy, ludzie rozpoznawalni (w tym politycy i sam papież). – Celebryci, jeśli są sprytni, jak np. Joanna Krupa, Lena Dunham, Madonna czy Rita Ora, używają selfie do komunikacji z fanami – tłumaczy Karolina Korwin-Piotrowska, obserwatorka show-biznesu. Dla sławnych to forma „rozmowy kontrolowanej”. – Świetne źródło informacji i dla fanów, i dla wszelkich mediów.
Poza tym chodzi o utrzymanie kontaktu. – Codziennie spędzam około godziny czy dwóch na fejsbuku i Instagramie – wyznaje Matylda Kozakiewicz, autorka bloga segritta.pl. Nie ma wyjścia – żeby utrzymać zainteresowanie, trzeba dostarczać nową treść. Nuda skazuje na wirtualny niebyt. – Pojedyncze zdjęcia i krótkie teksty sprawdzają się znakomicie. Dzięki nim zachowuję kontakt z czytelnikami i utrzymuję ciągłość publikacji. Matylda Kozakiewicz przyznaje jednocześnie, że kiedy fotografuje samą siebie, zainteresowanie jest większe niż wtedy, kiedy dzieli się zdjęciami ładnych miejsc. – Bo czytelnik jest ciekaw blogera. A ściśle tego, jak wygląda, co robi i czy zdarza mu się mieć podkrążone oczy.
Zobacz mnie
hashtagi: #look, #blue, #followme
Sprowadzanie fenomenu selfie do narcyzmu i obsesji na własnym punkcie nie wzięło się znikąd. Tak jak każde zdjęcie staje się komunikatem, tak też wiele o nas mówi to, ile tych zdjęć wykonujemy i jak często je udostępniamy. „To jak rozpaczliwy krzyk: »spójrz na mnie!«. Zaczyna się we wczesnym dzieciństwie i wynika z potrzeby przeglądania się w cudzych oczach” – twierdzi psychiatra Carole Lieberman.
Rekordzista – 19-letni Danny z Wielkiej Brytanii – wykonywał 200 selfie dziennie. Zamknął się w domu, wyrzucono go ze szkoły, schudł. Zawsze chciał być modelem, ale nie pasował do schematu – nie ta sylwetka, cera, nie te parametry. Chciał się za wszelką cenę dopasować. Po dwóch latach prób Danny trafił na terapię z potrójną diagnozą: uzależnienie od internetu, zaburzenia obsesyjno-kompulsywne i dysmorfofobia (nadmierne zaabsorbowanie rzekomym defektem swojego ciała). „Usiłowałem zrobić perfekcyjne zdjęcie. Kiedy zrozumiałem, że to niemożliwe, chciałem umrzeć. Straciłem przyjaciół, szansę na wykształcenie, straciłem zdrowie, prawie życie” – opowiadał.
Mortao Maotor z Bangkoku opublikowała na Instagramie 12 tys. zdjęć. Mr. Pimpgoodgame – bo tak każe się nazywać rekordzista z Teksasu – jest w sieci popularniejszy, choć udostępnił ledwie 600. National Statistic Office, odpowiednik polskiego Głównego Urzędu Statystycznego, oszacował, że Tajlandczycy mają 90 mln telefonów komórkowych. Samych Tajlandczyków jest 60 mln. W maju w kraju wprowadzono stan wojenny – widok fotografujących się z żołnierzami mieszkańców nikogo nie dziwił.
Badania naukowców z Uniwersytetu Buffalo potwierdziły, że jeśli czegoś nam brakuje w życiu pozainternetowym, to zastępczych relacji społecznych szukamy właśnie w sieci. I to niekoniecznie z człowiekiem po drugiej stronie ekranu – często z serialowym bohaterem albo sobą samym. Dlatego tak starannie budujemy w sieci swój wizerunek, dokumentując niemal każdy aspekt swojej codzienności.
Tu byłem
hashtagi: #food, #sport, #travel, #summer, #fun, #friends
A udokumentować można wszystko, póki baterie się nie wyczerpią i połączenie z siecią nie zerwie. Najpierw trzeba zrobić zdjęcie po przebudzeniu, sfotografować śniadanie, a w drodze do pracy uruchomić aplikację Endomondo, która zliczy dystans, jaki pokonaliśmy. Wieczorny koncert zarejestrować kamerą w telefonie, na koniec wykonać zdjęcie książce czytanej przed snem. Jest nawet taki dowcip: „Podróżujemy po świecie, żeby robić zdjęcia. A gdy wracamy do domów, przeglądamy je, żeby sprawdzić, gdzie właściwie byliśmy”. Innymi słowy: kiedy rejestrujemy, umykają nam detale. Nagrywamy, żeby zapamiętać. Na końcu zaś pamiętamy tylko, że gdzieś byliśmy i jakoś to uwieczniliśmy. Koło się zamyka.
Internet zmienia zatem sposób komunikacji, ale też doświadczania. Sam fakt, że możemy coś sfotografować czy zarejestrować na własną rękę, jest nobilitujący. Bo nie tylko byliśmy, ale odcisnęliśmy w pewnym sensie swój ślad, mocniej uczestniczyliśmy, zaangażowaliśmy się emocjonalnie. Sieć bywa poza tym wielką grupą wsparcia (zdjęcia zdrowych potraw i samego siebie przed treningiem i po), klubem czytelniczym (zdjęcia okładek), największym na świecie ciałem doradczym. Tylko czy wolno rejestrować absolutnie wszystko?
„Jeśli potrzebujemy udokumentować nawet napaść w Kairze, to czy nie mamy do czynienia z jakąś dziwną chorobą naszych czasów?” – pyta Jessica Schiffer na łamach magazynu „Time”. Fotografowanie samego siebie w domowym zaciszu nie wszystkim wystarcza. Nie brakuje zwolenników opcji bardziej odważnych: fotografujących się na torach (z nadciągającym pociągiem w tle), na szczytach budynków, z pistoletem przy skroni. To rodzaj sportu ekstremalnego. A z drugiej strony – zauważają psychologowie – działa tu tzw. bystander effect (efekt sąsiedztwa spopularyzowany przez amerykańskich psychologów społecznych Bibba Latané’a i Johna Darleya), polegający na tym, że w obliczu tragicznych wydarzeń zamiast reagować nieruchomiejemy, zamiast udzielić pomocy – fotografujemy i nagrywamy.
W pakiecie
hashtagi: #noselfie, #no, #offline
Każda sieciowa moda doczekuje się prędzej czy później rzeszy przeciwników. I prześmiewców. George R.R. Martin, autor popularnej serii „Pieśń Lodu i Ognia” (na jej motywach opiera się głośny serial „Gra o tron”), przyznał niedawno: „Gdybym mógł spalić wszystkie telefony z wbudowanym aparatem fotograficznym, przysięgam, zrobiłbym to!”. Wtórują mu użytkownicy sieci, którzy na znak protestu wykonują zdjęcia typu no selfie, na pierwszy rzut oka po prostu nieudane, bo prezentujące zaledwie przypadkowy fragment twarzy (lub ciała) albo jakąś mało estetyczną potrawę. Powstała nawet aplikacja – SLMMSK – przerabiająca zdjęcia tak, by nie miały w sobie już nic z oryginału. Pokawałkowane, przejaskrawione, nieproporcjonalne, czasem dowcipne, często mroczne – dla niektórych dopiero wtedy stają się znośne.
Gdzieś w tle zjawiska pobrzmiewa jednak pytanie, czy sieć próbuje jakoś odpowiedzieć na kwestię podstawową: kim jesteśmy? Czy cyfrowe i pozacyfrowe Ja mają ze sobą coś wspólnego. Więcej: czy Ja na fejsbuku i Ja na Instagramie to ta sama osoba, czy jej różne odsłony? „W społecznej dżungli nie można czuć, że się żyje, jeśli nie ma się poczucia własnej tożsamości i odrębności” – twierdził znany amerykański psycholog Erik Erikson. W sieci o to trudniej, bo tych społecznych interakcji jest dużo więcej. Zakładając konta na różnych portalach jednocześnie – a zwykle mamy cały pakiet – sami się na te bodźce wystawiamy. I to niezależnie od panujących mód.
* hashtag – słowo klucz, znacznik umożliwiający grupowanie treści według określonych kategorii, zawsze poprzedzony kratką (#).