Rynek finansów został stworzony po to, by robić w konia większość ludzi przez większość czasu – twierdził Jesse Livermore, znany z tego, że zarabiał wyłącznie na krachach giełdy w Nowym Jorku. Zarobił w czasie krachu w 1907 r., zyskał też w 1929 r. Wtedy już „tylko” 100 mln dol.
Doradca, który sprzedaje, a nie doradza
Jak to się dzieje, że niektórzy wyłącznie wygrywają, a inni przeważnie przegrywają na rynku finansowym? Doradca finansowy namówił nas na superlokatę w złoto, a po dwóch tygodniach cena kruszcu zaczęła spadać. Inny – na inwestycje w fundusz notowany na giełdzie, który – jak tylko doradca zamknął za sobą drzwi – zaczął pikować w dół. O co chodzi? Pech?
Niekoniecznie. Osoba, która nam doradzała, tak naprawdę nie była naszym doradcą, lecz sprzedawcą. Sprzedawała nam produkt, na którym sama zarabiała pieniądze. Miała z tego prowizję. Dzisiaj tzw. doradca klienta od kredytów hipotecznych za kredyt w wysokości 0,5 mln zł otrzymuje ponad 10 tys. zł prowizji. Jeżeli do tego dojdzie jeszcze sprzedaż produktów okołokredytowych, takich jak np. ubezpieczenie, jego prowizja odpowiednio wzrasta. Taka osoba nie jest również zainteresowana np. negocjowaniem wysokości marży banku, w którym chcemy wziąć kredyt, ponieważ jej zysk z tej transakcji również odpowiednio by się zmniejszył. Nie interesuje jej budowanie relacji z klientem, a jedynie szybka sprzedaż produktu. Wszystko oparte na zasadzie: sprzedaj – zapomnij.
W dzisiejszych czasach marketing, jako sztuka sprzedaży, fałszuje definicje pojęć i stara się oddziaływać na naszą podświadomość.