Losy zwykłych ludzi wplecione są w historię narodu. Nasza nie jest łatwa – zabory, powstania, wojny, pogromy, czas PRL. Niejeden Polak ma w rodzinie dziadka, którego wojenne koleje losu były zawiłe i mało chlubne, albo ojca ubeka. Niektórzy o tym nie wiedzą, bo przekazy pokoleniowe to najczęściej zmitologizowana bajka. Niektórzy zaś nie chcą takiej prawdy przyjąć. A jeszcze inni nie potrafią poradzić sobie z dumą z prawdziwie wielkich przodków.
Mit, który dzieli
– Mamy nieprawdopodobną liczbę trupów w szafie i zero kompetencji, żeby je stamtąd wyciągnąć i pochować – mówi Anna Kłys, dziennikarka, autorka książki „Brudne serca. Jak zafałszowaliśmy historię chłopców z lasu”. Opisuje w niej losy 23-letniego Stanisława Cichoszewskiego i 25-letniego Jana Młynarka. Mierząc dzisiejszą miarą, pierwszy był żołnierzem wyklętym, drugi stalinowskim zbrodniarzem. A tak naprawdę to postaci niejednoznaczne. – To historia o tym, że nie ma bohatera i kata. Nic nie jest tylko czarne albo białe – mówi Anna Kłys. I przytacza dane z czasów PRL: 3 mln osób należało do PZPR, a w 1989 r. jeszcze 100 tys. Polaków współpracowało ze służbami. Sęk w tym, że dziś w dialogach rodzinnych są tylko jacyś Oni – komuchy, którzy powinni się wstydzić, i My – niechętni systemowi lub wręcz opozycjoniści, bohaterowie, którzy mogą być z siebie dumni.
Dziennikarka historyczna Beata Modrzejewska uważa, że współcześnie w historii rodzinnej interesuje nas tylko to, od czego możemy odcinać kupony, lepiej się pozycjonować (dziś najmodniej jest mieć w rodzinie wyklętego).