Mojej rodzinie lekarze na dzień dobry przedstawili scenariusz najczarniejszy z możliwych: będę leżeć i wymagać opieki przez 24 godziny na dobę. Mnie, jak wypytywałam, czy wstanę, odpowiadali wymijająco: no, musisz się zaadaptować do wózka, mieszkanie na razie przystosować... Pierwsze dwa lata to była walka, jeżdżenie od szpitala do szpitala, żeby ćwiczyć, żeby rehabilitować, bo może jest szansa. A później, jak już człowiek się pogodził, że dla nóg jej nie ma, próbował się odnaleźć w warunkach domowych.
Z mężem znaliśmy się 3 lata przed ślubem, ale małżeństwem byliśmy krótko. Jego ta sytuacja przerosła. Nie obwiniam go za to. Rodziny takich osób jak ja nie mają wsparcia. Żadnego psychologa, żadnego lekarza. Dostali mnie z wizją leżenia i wiecznego zakładania pampersa. Nie mam pretensji, że mąż temu nie podołał. Chodzi mi tylko o sposób, w jaki się ze mną rozstawał. Najpierw uciekł w pracę. Do dziecka, do mnie i opieki nad domem miał mamę, która do nas przyjechała. A później znalazł sobie kogoś innego. I tego, że mnie okłamywał, nie mogę mu wybaczyć. Po odkryciu zdrady miałam więcej wizyt u psychologów i psychiatrów niż po wypadku. Chyba ona mnie bardziej dobiła. Może dlatego, że to się stało, kiedy psychicznie już prawie stawałam na nogi.
Pierwszy raz pomyślałam, że na wózku da się żyć, podczas specjalnego wyjazdu. Kilkadziesiąt osób w sytuacji podobnej do mojej, część w kadrze prowadzącej obóz. Ten pracuje, ten ma firmę, ten ma żonę i dzieci. Pomyślałam: kurczę, wyglądają na takie słabizny, ale jednak sobie w tym życiu radzą. Niektórzy całkiem fajnie. To dało mi kopa.