Ostatnie kilkadziesiąt lat przyniosło radykalną zmianę sposobu rozumienia i doświadczania przyrody. Jesteśmy coraz bardziej świadomi zagrożeń dla środowiska naturalnego – ocieplenia klimatu, topnienia lodowców, zanieczyszczenia powietrza, znikania rafy koralowej, zmniejszania bioróżnorodności. Ale nasz kontakt i relacja z naturą są coraz słabsze. Współczesne dzieci mają dużą wiedzę o puszczy amazońskiej, a często nie chodziły po lesie w swojej okolicy. Nie znają gatunków rodzimych drzew, nie są w stanie odróżnić wróbla od szczygła, dziurawca od rumianku. Nigdy nie rozpalały ogniska.
Najmłodsze pokolenie, choć jest częścią globalnej wioski, wychowywane jest na coraz mniejszej przestrzeni. Jane Clark, specjalizująca się w badaniu rozwoju ruchowego profesor kinezjologii z Uniwersytetu Maryland, nazywa je „dziećmi z pudełka”. Spędzają bowiem coraz więcej czasu w kojcach, w wysokich dziecięcych krzesełkach, fotelikach samochodowych, a zabierane na dwór – umieszczane są w wózkach lub ogrodzonych piaskownicach. Później lądują w murach szkoły. Świat poznają na obrazkach, monitorze lub przez okno. Jeśli nawet jadą na wakacje nad morze, często spędzają je wyłącznie przy hotelowym basenie, bo tak jest pod wieloma względami wygodnie i bezpiecznie. Gdy dorosną – będą spędzać czas w swoich czterech ścianach, galeriach handlowych i biurach, a pomiędzy nimi przemieszczać się w „pudełku” samochodu. Dom–praca–sklep–dom–praca… Od czasu do czasu, dla zachowania formy, siłownia z ekranami zamiast okien. Dotkliwe skutki funkcjonowania w zamknięciu i oderwania od natury dadzą jednak prędzej czy później o sobie znać.
Klęska giganta
Richard Louv, autor „Ostatniego dziecka lasu”, zauważa: przyroda jest dla ludzi coraz bliższa abstrakcji niż rzeczywistości. Obserwują ją (z ekranu), konsumują (odwinąwszy z plastikowej folii), zakładają na siebie (po kupieniu w sklepie) i… ignorują. Przypłacają to stanem, który Louv określa jako zespół deficytu natury: cierpieniem z powodu stresu oraz zmęczenia tzw. ukierunkowanej uwagi, co objawia się irytacją, impulsywnością, osłabieniem koncentracji, spadkiem kreatywności, częstszym występowaniem chorób fizycznych i psychicznych. Louv stwierdza: im bardziej życie człowieka jest zanurzone w naszpikowanej technologią miejsko-przemysłowej kulturze, tym więcej potrzebuje kontaktu z przyrodą, by osiągnąć równowagę i zachować zdrowie.
Edward O. Wilson, amerykański biolog, zoolog i socjobiolog, stoi na stanowisku, że poczucie jedni z naturą, tęsknota za zielenią i kontaktem ze zwierzętami są echem głębokiej z nimi więzi, połączenia na poziomie biologicznym, czyli biofilii. W 1984 r. opublikował pracę pod tytułem „Biophilia: The Human Bond with Other Species” [Biofilia: Więź człowieka z innymi gatunkami], w której definiuje ją jako „wrodzony, zakodowany w naszych genach pociąg do przyrody, której jesteśmy częścią”. W jego przekonaniu wszystkie żywe organizmy są ze sobą połączone za sprawą wspólnego przodka, jednokomórkowego mikroba, który pojawił się na Ziemi ponad 3,5 mld lat temu i z którego wyewoluowały wszystkie gatunki. Poczucie tożsamości, zdrowie i samopoczucie człowieka są – w perspektywie teorii Wilsona – uzależnione od jego związków ze środowiskiem naturalnym.
Starożytni Grecy wyrazili tę prawdę metaforycznie, formułując mit o gigancie Anteuszu, który czerpał wyjątkową moc z kontaktu ze swoją matką Gają. Dopóki czuł Ziemię pod stopami, był niepokonany. Herkules, który odkrył jego tajemnicę, uniósł Anteusza i trzymał go tak długo, aż gigant opadł z sił, a wówczas go udusił. Jak zauważa Wilson, zwykli śmiertelnicy też słabną, gdy tracą kontakt z Ziemią. Różnica polega na tym, że sami sobie – mniej lub bardziej świadomie – gotują ten los.
Kochanie, zabijanie
Dziecięca miłość do wszystkiego, co żyje, jest naturalna. Pies, pająk czy krowa widziane pierwszy raz stanowią swoiste objawienie i ciekawią. Podobnie fascynujące wydają się dmuchawce, płatki śniegu czy kałuże. Co może zakłócić to pierwotne poczucie jedni z naturą? Stosunek do przyrody kształtuje się w dużej mierze w efekcie obserwacji zachowania osób znaczących i podlega wpływom kulturowym. Gdy wyciągająca dżdżownicę z ziemi dziewczynka usłyszy od opiekunów, że ma tak nie robić, bo to niehigieniczne/niestosowne/niezdrowe/niebezpieczne, podporządkuje się wprowadzanym zasadom i zahamuje swoje naturalne biofilne instynkty.
Zerwanie jedni może odbywać się też subtelniej, na przykład przez kształtowanie podwójnych standardów postępowania. Chłopiec wychowywany wśród zieleni i ukochanych zwierząt gospodarskich dostaje na obiad „mięsko”. Kiedy pyta, co to jest, od zmieszanych nieco rodziców dowiaduje się, że „kotlecik z cielaczka”. Zaczyna mieć wątpliwości, docieka, co się stało z cielątkiem, czy zostało zabite? Rodzice uczciwie przyznają, że tak, ale to było inne zwierzę niż to, które zna. Pierwsza, nieświadomie odebrana lekcja hipokryzji: jest cielak do głaskania i cielak do jedzenia. Aby sobie poradzić z tą rzeczywistością, u dziecka włącza się mechanizm dysocjacji. Dokonuje się wewnętrzne rozszczepienie na przestające mieć ze sobą coś wspólnego części Ja: tę, która kocha zwierzęta, i drugą, która lubi smak mięsa i wypiera myśl, że łączy się ono z zabijaniem. To doświadczenie rzutuje na sposób postrzegania przyrody. Wprowadza podział na tę bliską, mającą nazwy i imiona, „swoją”, o którą się dba i hołubi, oraz całą anonimową resztę służącą do zaspokojenia potrzeb – jedzenia, odzienia, zbudowania schronienia itp. Skutkiem jest głęboki rozdźwięk w postawie wobec natury. Człowiek zapomina o pierwotnym połączeniu z przyrodą. Oderwanie od niej sprawia, że naiwnie ją idealizuje i jednocześnie się jej boi. Czyni sobie ziemię poddaną, próbuje ją okiełznać, zapanować nad nią siłą fizyczną lub intelektualną. I degraduje, pogłębiając oddzielenie.
Kosztowne oddzielenie
Patrząc na historię ewolucji gatunku ludzkiego, można przyjąć, że 99,99 proc. tejże przebiegało w środowisku naturalnym. Dzięki swoistym możliwościom adaptacyjnym homo przystosował się do życia w gęsto zabudowanym mieście. Jednak organizmy ludzkie reagują na to przeciążeniem. Bombardowane megabitami informacji elektronicznych, agresywnymi kolorami reklam, hałasem ulicznym, wśród budynków ze szkła i stali wchodzą w stan świadomości, który naukowcy nazywają „trwałą niepełną uwagą”. Ilość bodźców wymusza ciągłe jej przełączanie i działanie w trybie wielozadaniowym, co spłyca głębokość procesów poznawczych – zdolności czytania ze zrozumieniem, myślenia i rozwiązywania problemów, kreatywności, uczenia się.
W badaniu zespołu doktor Jolandy Maas z Akademickiego Centrum Medycznego w Amsterdamie przeprowadzonym na 345 tys. pacjentów stwierdzono, że u tych, którzy mieszkają dalej niż kilometr od terenów zielonych, częściej występuje aż 15 różnych dolegliwości somatycznych (m.in. astma, choroby serca, migrena, cukrzyca). Nastolatki mieszkające w miastach ważą średnio 6 kg więcej niż ich rówieśnicy żyjący poza nimi – przy czym na wyniki nie miał wpływu status socjoekonomiczny rodzin. Otoczeni betonem częściej zapadają na infekcje dróg oddechowych i depresję. To tak zwane choroby cywilizacyjne, których koszty medyczne i społeczne są ogromne.
Ludzie wprowadzili się do miast, szukając wygody w zaspokajaniu potrzeb. Teraz panuje moda na ucieczkę na wieś. Dostęp do natury stał się dobrem, za które trzeba dodatkowo płacić. Widać to po cenach domów z ogródkiem, mieszkań z zielonym tarasem lub przy parku, działek czy hotelowych pokoi z widokiem. Cisza, spokój, przestrzeń, kontakt ze zwierzętami w ich naturalnym środowisku – zaczynają być dla wielu dobrem luksusowym.
Witamina N
Zanurzenie się w naturę, wysycenie „witaminą N”, pozwala zachować zdrowie, a utracone przywrócić. Z serii badań przeprowadzonych przez zespół psychologa z Uniwersytetu Rochester profesora Richarda Ryana wynika, że kontakt z naturą skutkuje u ludzi wzrostem poczucia dobrostanu i sił witalnych, czyli energii fizycznej i psychicznej. Jego badani uczestniczyli w 15-minutowym spacerze po korytarzach wewnątrz budynku oraz w trwającym tyle samo spacerze nad brzegiem rzeki. W innym eksperymencie oglądali zdjęcia budynków i krajobrazów. Wyobrażali też sobie siebie w różnych sytuacjach wewnątrz budynku lub na łonie przyrody. Kontrolowano przy tym ich samopoczucie i poziom odczuwanej przez nich witalności. Wzrastał on istotnie, gdy badani przebywali w otoczeniu przyrody lub wyobrażali sobie taką sytuację. Aż 90 proc. osób przyznało, że aktywne spędzanie czasu na łonie przyrody pomagało im pozbyć się zmęczenia.
Angielscy i szwedzcy naukowcy odkryli, że osoby, które biegają wśród zieleni, czują się bardziej odprężone, mniej niespokojne, zdenerwowane i depresyjne niż osoby, które spalają tyle samo kalorii na siłowni. Z innych badań wynika, że spacery po lasach czy parkach wzmagają działanie układu odpornościowego, regulują tętno, ciśnienie krwi, korzystnie wpływają na układ nerwowy, powodując odczucie głębokiego spokoju, co ma związek z obniżaniem poziomu hormonu stresu. 20 minut patrzenia na zieleń sprawia, że ilość kortyzolu w ślinie spada o 13,4 proc., co wykazał w badaniach Yoshifumi Miyazaki z Uniwersytetu Chiba.
Psycholog środowiskowa Jenny Roe, wykorzystując przenośny elektroencefalograf, przeprowadziła badania aktywności mózgu ochotników w czasie ich spaceru po lesie, po głównej ulicy Edynburga oraz dzielnicy biurowej tego miasta. Stwierdziła, że bezpośredni kontakt z zielenią uspokajał i przywracał zdolność koncentracji uwagi, a przebywanie wśród szkła i betonu bardzo pobudzało psychikę. Z innych jej badań wynika, że już samo oglądanie zdjęć z krajobrazem naturalnym (zieleń oraz błękit nieba, jezior, drzew i morza) wywołuje u badanych przyjemność, wprowadza w stan kontemplacji i skupienia. Natomiast podczas patrzenia na krajobraz miejski pojawiały się sygnały w mózgu wskazujące na rozkojarzenie, napięcie, irytację i złość.
Z badań przeprowadzonych na początku lat 80. przez architekta prof. Rogera S. Ulricha wiadomo, że pacjenci na oddziale chirurgii w salach z oknami, za którymi są drzewa, zdrowieją szybciej niż ci, którzy mają widok na budynek. A czy można poprawić komuś zdrowie, przynosząc mu kwiaty? Tak, najlepiej doniczkowe, które nie więdną tak szybko i nie przypominają tym samym o przemijaniu. Seong-Hyun Park i Richard H. Mattson z Uniwersytetu Kansas podzielili rekonwalescentów po operacji wyrostka robaczkowego na dwie grupy – pierwszej przyniesiono do pokoju piękne rośliny doniczkowe, druga stanowiła grupę porównawczą. Pacjenci z „zielonych pokoi” mieli niższe ciśnienie krwi i tętno, odczuwali mniejszy ból i byli bardziej pozytywnie nastawieni do życia. Angażowali się w podlewanie swoich roślin, ich przycinanie, znalezienie im najbardziej odpowiedniego miejsca. Wychodząc ze szpitala, wskazywali na rośliny jako największą zaletę swoich pokoi. Ci, którzy ich nie dostali, uznawali za takową telewizor.
Zielone terapie
Koncept regenerującego i leczniczego wpływu naturalnego krajobrazu jest bardzo stary. Hipokratesowi przypisuje się stwierdzenie, że przyroda jest lekarstwem w każdej chorobie. Spacerami po ogrodach leczono już w starożytnym Egipcie. W podręczniku „English Gardener” z 1699 r. radzono czytelnikom, aby spędzali wolny czas, kopiąc, sadząc i pieląc, bo nie ma lepszego sposobu na zachowanie dobrego zdrowia. W czasie II wojny światowej pionier nowoczesnej psychiatrii Karl Menninger wprowadził ruch ogrodolecznictwa (hortiterapii) w system hospitalizacji weteranów. Rośliny uprawia się dziś w domach opieki społecznej, szpitalach psychiatrycznych, ośrodkach odwykowych czy podczas terapii zajęciowej. Dostarcza to wrażeń estetycznych, pobudza i integruje wszystkie zmysły, jest okazją do nauki radzenia sobie z trudnościami i doświadczenia zadowolenia z efektów własnej pracy.
Terapeutycznie wykorzystywany jest również kontakt z morzem. To tak zwana talasoterapia. Szum fal, kolor wody, otwarta aż po horyzont przestrzeń, dotyk piasku wpływają relaksująco na ciało i psyche, obniżają poziom stresu i mogą pobudzać do głębokiej refleksji nad życiem i jego przemijaniem, pomóc wypalonym i wyczerpanym emocjonalnie. Również przebywanie w przestrzeniach górskich i wspinaczka mogą być formą terapii. Jest ona wykorzystywana w przypadku osób z autyzmem, leczących się z uzależnień oraz młodzieży ze środowisk marginalizowanych.
Dużą popularnością ze względu na swoją efektywność cieszy się terapia z udziałem przeszkolonych zwierząt: kotów (felinoterapia), psów (dogoterapia, kynoterapia), delfinów (delfinoterapia), koni (hipoterapia). Zrównoważone i otwarte na kontakt z ludźmi zwierzęta wnoszą w ich życie radość i spokój. Cele zooterapii mogą być różne: poprawa funkcjonowania w sferze poznawczej (uwagi, pamięci, integracji sensorycznej, czyli współdziałania różnych zmysłów), emocjonalnej i społecznej (opanowywanie lęku, rozładowywanie napięcia, wchodzenie w interakcje) czy ruchowej (polepszenie koordynacji, zwiększenie siły mięśni). Jest ona również wykorzystywana w pracy z osobami zdrowymi (dziećmi, osadzonymi w zakładach karnych, wychodzącymi z uzależnienia), które dzięki kontaktowi ze zwierzętami uczą się wrażliwości na wysyłane przez nie sygnały, konsekwencji i odpowiedzialności. Jednym z najistotniejszych czynników leczących jest jednak nawiązywanie z nimi więzi, która wywołuje wiele pozytywnych emocji i chroni przed poczuciem osamotnienia.
Wszystko jedno
Uważny kontakt ze środowiskiem naturalnym pozwala odkrywać siebie. Obserwując bawiącego się kota, chmury przemykające po niebie, martwego ptaka czy źdźbło trawy, możemy sobie uzmysłowić, iż w naszych ciałach i umysłach odzwierciedla się wszystko to, co się dzieje z przyrodą. A to, co robimy z ciałami, to, jak traktujemy umysł, odzwierciedla się w przyrodzie.
Rozważanie powiązań umysłu i ciała (mind-body) nie jest kompletne bez uwzględnienia świata natury. Ekopsycholodzy, jak kiedyś szamani i mistycy, zachęcają do uznania tożsamości ciała, umysłu i przyrody (mind-body-nature). Nawołują do szukania sposobów na uleczenie nadwątlonych więzi człowieka z przyrodą i wyprowadzenie go z poczucia wyobcowania wobec natury. Przyszłość zdaje się należeć do tych, którzy porzucą myślenie w kategoriach opozycji: ja – ciało, ciało – umysł, inni – ja, ja – natura, świat wirtualny – świat przyrody.
Wzniosła, surowa przyroda oferuje coś, czego brakuje ulicom, grodzonym osiedlom i grom komputerowym – pokazuje ludziom coś większego od nich samych. Rozgwieżdżone niebo, niespokojne fale oceanu, wysokogórska panorama – kontakt z żywiołami staje się bodźcem do kontemplacji nieskończoności, wieczności, śmierci i życia. Bez tego doświadczenia, jak twierdzi Louise Chawla, profesor psychologii środowiskowej z Uniwersytetu Kentucky, zapominamy o swoim miejscu, o większej całości, w którą jest wpisane nasze życie. W kontakcie z siłami przyrody człowiek ma szansę doświadczyć poczucia bycia w pełni. Czasami te siły są tak potężne, że nie zostawiają miejsca na nic innego. Ciało, umysł, otoczenie stają się jednym. Takie doznanie bywa ekstatyczne i wyzwalające. Psychologowie humanistyczni próbując je opisać, nazwali je doświadczeniami szczytowymi, oceanicznymi. Nie ma w takich chwilach miejsca na działanie. Można tylko być.