Depresja to najczęściej występujące z zaburzeń afektywnych. Szacuje się, że ponad 350 mln ludzi w różnym wieku cierpi z jej powodu. W samej tylko Unii Europejskiej problem dotyka każdego roku ponad 30 mln osób. Światowa Organizacja Zdrowia od pewnego czasu ostrzega, że może ona stać się problemem numer jeden w krajach rozwiniętego świata do 2020 r. Jednak część badaczy sceptycznie reaguje na wieść o epidemii depresji. Twierdzą, że stan przygnębienia, poczucia bezradności, zmęczenia bywa dla człowieka zupełnie naturalny. I wielu z nas powinno nauczyć się radzić sobie z życiowymi porażkami, zamiast od razu sięgać po inhibitory wychwytu zwrotnego serotoniny, czyli popularne antydepresanty.
Depresja: epidemia czy marketing
Kontakty współczesnych pacjentów z medycyną odbywają się na ogół w ramach systemu podręczników diagnostycznych oraz skróconych testów, używanych do szybkiego określenia stanu zdrowia pacjenta. Dzięki nim lekarze stawiają rozpoznanie niezwłocznie – bez konieczności babrania się w długotrwałym procesie kompleksowej diagnozy pacjenta, połączonej z analizą jego otoczenia. Uwaga współczesnej medycyny koncentruje się na jednostce, pomijając jej związki z rodziną, lokalną wspólnotą i społeczeństwem. Psychiatra dr David Healy z Bangor University w Walii określa to mianem uprzemysłowienia służby zdrowia.
Prof. Allan V. Horwitz z Rurgers University i prof. Jerome C. Wakefield z New York University w książce „The loss of sadness: how psychiatry transformed normal sorrow into depressive disorder” („Śmierć smutku – jak psychiatria przekształciła zwykły smutek w zaburzenie depresyjne”) zwracają uwagę na fakt, że począwszy od starożytności do lat 70. XX w., klinicyści nie uważali objawów depresyjnych za patologię.