Poważne francuskie media (m.in. „Le Monde”, radio Europe 1) ogłosiły właśnie, że już nie będą publikować ani nazwisk, ani portretów terrorystów samobójców. Bo nie chcą ich „pośmiertnie gloryfikować”. Podpowiedź przyszła pewnie ze strony badaczy obu zjawisk: i terroryzmu, i samobójstwa. Rzecz w tym, by nadkruszyć motywacje potencjalnych naśladowców. Nie tylko tych uwiedzionych fanatycznym islamem, których ISIS nawołuje do wojny z niewiernymi każdą „chałupniczą” metodą, ale też ludzi tak zaburzonych, że znajdują w terrorystach ponury wzór. Przejmują ich brutalnie prosty modus operandi: cel uświęca środki. A celem jest upublicznienie za wszelką cenę swoich racji. Swoich czynów. Siebie. Swego wkurzenia, osamotnienia, zagubienia.
Zabicie jak największej liczby ludzi połączone ze zniszczeniem kulturowo lub logistycznie ważnego obiektu gwarantuje maksymalny rozgłos medialny i poruszenie społeczne. Terrorystom chodzi o sianie lęku, dezorientacji, niepewności – to jego istota. A „samotnym wilkom”? Tylko o swoje pięć minut w życiu, o „lajki”, o powszechną uwagę, której nie przyciągnęliby, zabijając się w samotności? To przeraża dziś społeczeństwa Zachodu nawet bardziej niż terroryzm.
Oba zjawiska wydają się wzajemnie napędzać. Lotnisko w Brukseli, promenada w Nicei, pociąg w Würzburgu, centrum handlowe w Monachium, festiwal muzyczny w Ansbach, kościół w Saint-Etienne-du Rouvay… Większość z nas chłonie szczegółowe relacje, pełne sugestywnych obrazów: zniszczenie po wybuchach, panika tłumów, rozpacz bliskich ofiar. I zastyga przed ekranami telewizorów w przerażeniu i poczuciu bezradności. Zwłaszcza wobec „nowego” terroryzmu – z nożem, z siekierą, za kierownicą ciężarówki (znaleziono już nawet na tę kategorię zamachów, do których po czasie przyznaje się np. ISIS, określenia w psychiatrycznym żargonie: pseudocommando, soloterroryzm). Większość tych czynów po prostu nie rozumie.
My, ludzie Zachodu, oczekiwalibyśmy „racjonalnej” – psychologicznej i psychiatrycznej – odpowiedzi na pytanie, jak można zostać „nieracjonalnym” terrorystą czy pseudoterrorystą? Więcej, chcielibyśmy jasnej definicji normy psychicznej, precyzyjnych wskaźników, które pozwoliłyby zawyrokować: tak, to jest człowiek niebezpieczny dla innych, może zabijać. Chętnie zaklasyfikowalibyśmy sprawców wszystkich tych potwornych ataków jako psychopatów. Rozwiązalibyśmy w ten sposób swój intelektualny i emocjonalny problem, otrzymując wytłumaczenie tego, co nam się nie mieści w głowach. Ale to nie takie proste.
Jak można…
Jak można zamordować wiele niewinnych osób, zabijając przy tym siebie? Paradoksalnie łatwiej na to pytanie odpowiedzieć w przypadku terrorysty. Z psychologicznego punktu widzenia – można. Potrzebna jest do tego motywacja i uruchomienie kilku mechanizmów, wcale nieskomplikowanych, uniwersalnych, w których nie sposób dostrzec jakąkolwiek patologię.
Do organizacji terrorystycznych często pcha ludzi potrzeba przynależności. Struktura wielu ugrupowań jest podobna do rodziny – autorytarnej, lecz oferującej wzajemną troskę, szacunek, poczucie bezpieczeństwa (także materialnego). Kolejny uniwersalny mechanizm to potrzeba pozytywnej tożsamości. Przystanie do skrajnej organizacji jest sposobem zyskania osobistej siły, wpływu na bieg zdarzeń. Zamachowiec ma szansę doświadczenia kontroli maksymalnej, ostatecznej, nad ludzkim życiem.
Dalej, potrzeba klarownego systemu wartości. W zideologizowanych ugrupowaniach wyraża się to m.in. opisywaniem i doświadczaniem świata w kategoriach „my–oni”. My: uciśnieni, spychani na margines, dumni; wierzący, znający prawdę, oświeceni. Oni: wzbogaceni naszym kosztem, imperialistyczni; ignoranccy, niewierni i godni pogardy. Towarzyszy terrorystom (jakże ludzkie) poczucie sprawiedliwości i chęć zemsty, wynikające np. z utraty bliskich; czasem z poczucia wykluczenia, czasem – przeciwnie – poczucia wyższości i wyjątkowości, „uprawnienia” do czynów bez mała boskich. Łączą ich związki emocjonalne – przyjaźni, braterstwa; w przypadku kobiet bywa to zaangażowanie w relację z mężczyzną terrorystą.
Wreszcie sprężyną terroryzmu jest potrzeba transcendencji: śmierć w zamachu nagrodzona zostaje po wsze czasy w dżannah – krainie wiecznej szczęśliwości. Warunki umożliwiające jakąś formę wiecznego, choćby symbolicznego, trwania w różnych kulturach są rozmaicie definiowane. Instrumentalizacja wiary religijnej nie jest wyłącznym wynalazkiem fanatycznych odłamów islamu. I nie one wynalazły status męczennika, tyle że status męczennika samobójcy może zapewnić (dodatkowo) doczesne przetrwanie jego rodzinie.
Jałowy bieg moralności
A co detonuje sam akt przemocy; jak człowiek, który na co dzień utrzymuje normalne relacje, dba o swoich bliskich, porzuca empatię i hamuje swój instynkt przetrwania? Przekonującej odpowiedzi, dlaczego zwyczajni, nawet całkiem dobrzy ludzie są w stanie robić innym krzywdę, udzielił Philip Zimbardo w swym „Efekcie Lucyfera”. To znów krótka lista uniwersalnych mechanizmów: konformizm, który sprawia, że człowiek działa, często też myśli, zgodnie z normami grupy (konformistyczną normą może być zabijanie wroga). To także uległość wobec autorytetu, prowadząca do bezkrytycznego wykonywania rozkazów przywódcy – „ojca”. Następnie deindywiduacja, w efekcie której jednostka traci indywidualną tożsamość, niejako zatraca się w tłumie. Towarzyszy temu dehumanizacja ofiar – zaliczanie ich do abstrakcyjnej kategorii obcych, pozbawionych indywidualnych cech.
No i wreszcie odłączenie moralne. W toku wychowania ludzie uwewnętrzniają środowiskowe – także moralne – normy, które z czasem stają się ich standardami działania. Jednocześnie jednak każdy potrafi „odłączyć się” od tych norm (choćby epizodycznie, np. przebiegając na czerwonym świetle) – tak jakby jego umysł był samochodem jadącym drogą moralności na włączonym biegu i przestającym to robić, gdy wrzuca na luz.
Jak terroryści odłączają moralność? Pozwalają im na to – znów bardzo powszechne – mechanizmy poznawcze. Po pierwsze, przedefiniowują krzywdzące innych zachowania, co wiąże się z samousprawiedliwieniem (My zabijamy kilkunastu cywilów, oni skazują cały nasz naród na głód); stosują eufemizmy (Uboczne koszty ludzkie). Po drugie, zmniejszają osobistą odpowiedzialności (Wykonuję rozkazy). Po trzecie, manipulują efektami swoich działań (To tylko grupa niewiernych). I wreszcie – obciążają ofiary winą za to, co je spotyka (Zasłużyli, nie są ludźmi takimi jak my).
Mechanizmy przełączające w „tryb terroryzmu” są takie same jak te, które czynią ludzi gotowymi do ludobójstwa. Stoi za nimi ideologia oparta na strachu, dająca złudne poczucie pewności – co najmniej w jednej kwestii: kto z nami, a kto nasz wróg.
Ugrupowania terrorystyczne z rozmysłem wdrażają członków w konformizm i poczucie deindywiduacji, wmontowują w nich mechanizmy odłączenia moralnego, izolując w niewielkich, spójnych grupach. Nazywa się to potocznie praniem mózgu. Wyprany mózg to taki, który jest gotów do przejścia w odpowiednim miejscu i czasie na jałowy bieg moralności.
No, dobrze, a jak jest w przypadku pseudocommanda czy morderców samotników? Czyli np. zabójcy z Nicei, którego ojciec wyznał mediom, że syn miał „epizody, gdy niszczył wszystko”. Albo tego z Ansbach, który z depresji leczył się w szpitalu psychiatrycznym. Może tu wchodzi w grę jednak jakiś rodzaj patologii, odstępstwa od normy? Prof. Samuel Leistedt, psychiatra z brukselskiego Free University, w wywiadzie dla portalu France 24 tak komentuje ostatnie ataki: „Nawet jeśli obserwujemy u zamachowców z kategorii pseudocommanda nasilone narcystyczne czy paranoidalne rysy osobowości, to jeszcze nie wystarczy, by klasyfikować to jako patologię”. Leistedt podkreśla, że ani ze skrajnej psychicznej chwiejności, ani z depresji nie da się tu uczynić reguły. Tym bardziej z psychopatii: antyspołecznego zaburzenia osobowości.
Depresja, narcyzm, psychopatia?
W potocznym wyobrażeniu terrorysta psychopata beznamiętnie odnalazłby w pociągu miejsce, gdzie detonując ładunki wybuchowe, zabiłby maksymalną liczbę ludzi. Psychologiczne fakty są jednak takie, że psychopaci, do których należą seryjni zabójcy, są skrajnie egocentryczni, często też narcystyczni, więc dobierają swoje ofiary według osobistego klucza i zabijają je na własnych warunkach. Są aspołeczni – nie zrzeszają się, nie chcą przywódców. Psychopaci nie wstępują do ugrupowań terrorystycznych. Ich członkowie pozostają ze sobą w ścisłych związkach, są od siebie zależni. W takich warunkach ludzie – i terroryści nie stanowią wyjątku – będą unikać włączania w skład swej grupy osób niepanujących nad własnym myśleniem lub emocjami. Zorganizowany terroryzm wymaga pozostawania „przy zdrowych zmysłach”. Liczne badania wykazały, że odsetek odstępstw od normy wśród członków organizacji terrorystycznych nie odróżnia ich od zwyczajnych populacji.
Czy zabójcy, za którymi nie stoi żadne ugrupowanie, do których nikt się nie przyznaje, którzy idą w tłum z nożem, z maczetą, rozbijają pilotowany przez siebie samolot z setką ludzi na pokładzie, są psychopatami? Mogą być, ale nie muszą. Tłem samobójstw zwykle bywają zaburzenia: patologiczny narcyzm, depresja, schizofrenia, zaburzenia afektywne, uzależnienia itd.; nierzadko rozmaite problemy współwystępują. W każdym przypadku nakładają się na to zdarzenia losowe, sytuacja rodzinna, zawodowa, ekonomiczna. Każdorazowo przyczyny samobójstwa to złożona, niepowtarzalna mozaika. A czasem człowiek zabija się, bo tak wybiera.
W każdym razie nie ma jednoznacznego „zespołu objawów presamobójczych”. Nie da się wymyślić wzoru na samobójcę, ani samotnego, ani zbiorowego: tyle i tyle narcyzmu, plus tyle i tyle borderline daje pewność… Tak to nie działa. Żaden psychiatra nie jest w stanie zawyrokować, że ten oto głęboko zaburzony człowiek na pewno targnie się na życie, własne czy cudze. Tak jak nikt nie przewidzi, że inny – na przykład spokojny i radosny przez całe życie rolnik lub bankier – w trzy miesiące po stracie żony pójdzie ze sznurem do lasu.
Także tropy społeczne bywają nieoczywiste. Leistedt podkreśla, że terroryści samobójcy zwykle pochodzą z najniższych pięter drabiny społecznej i profesjonalnej. Tam właśnie wynajdują bojowników organizacje terrorystyczne, węsząc szczególnie za młodymi ludźmi z problemami rodzinnymi, poszukującymi gorączkowo tożsamości i przynależności. Co jest, nawiasem, naturalne i dla ich wieku, i generalnie dla kultury Zachodu. Zawirowania ekonomiczne, zmiany wzorców relacji międzyludzkich, przesycenie informacjami sprawiają, że także etnicznym mieszkańcom Zachodu coraz trudniej znaleźć punkty oparcia w sobie i własnej kulturze.
Terroryzm to w mniejszym stopniu problem indywidualny – psychologiczny czy medyczny, w znacznie większym – cywilizacyjny, społeczny i polityczny, w którego tle leży walka o władzę, kontrolę zasobów lokalnych i światowych, szerzenie własnej ideologii. Taki jest kontekst. Ale ta wiedza nie daje żadnej wskazówki pozwalającej bezbłędnie wykryć przyszłego zamachowca.
Pigułka nienawiści
Czy zatem jesteśmy kompletnie bezradni i wobec terrorystów, i wszystkich tych nieszczęsnych zbiorowych morderców, którym spętany chorymi myślami umysł podpowie któregoś dnia obłędny plan zmasakrowania kolejnego zbiorowiska niewinnych ludzi? Bo ktoś „napatrzy się” w telewizji, bo „pozazdrości” rozgłosu, tak jak podobno zabójca z Ansbach „napatrzył się” na Breivika. Na niewiele w tej sytuacji zdają się działania policji, wywiadu, służb specjalnych – nie da się naszpikować szpiegami milionowych społeczności emigranckich ani całego społeczeństwa europejskiego.
Ludzie żywiący wciąż nadzieję, że cywilizacja zachodnia znajdzie pokojowy sposób na zażegnanie i terroryzmu, i owego psychoterroryzmu czy pseudoterroryzmu, pytają rozpaczliwie: a może tych potencjalnych zamachowców jakoś odławiać, izolować, leczyć? Problem, że – zwłaszcza terrorystów – nie ma z czego i nie ma czym leczyć. Nie da się wynaleźć pigułki na terroryzm.
Prof. Leistedt pytany o symptomy wskazujące, że człowiek zmierza ku zabiciu siebie i innych, odpowiada pytaniem retorycznym: „Tak, są oznaki, choć skomplikowane. Ale jak, nie łamiąc prawnych i demokratycznych zasad Zachodu, interweniować, gdy ktoś nie popełnił jeszcze przestępstwa?” (Dziś standardem w psychiatrii jest przymusowa izolacja, dopiero gdy człowiek stwarza zagrożenie, czyli mówiąc wprost – np. wymachuje bronią).
Może zatem powszechnie wyczulić się na pewne oznaki wszystkich tych mechanizmów prowadzących do desperackich czynów, owej deindywiduacji, odłączenia moralnego? Przecież bliscy, sąsiedzi, jak okazuje się po tragedii, coś widzieli, coś słyszeli; np. że kolega na każde pytanie od pewnego czasu odpowiadał wersetami z Koranu. Może opracować rządowe programy prewencyjne na wzór tych, jakie prowadzi się wobec samobójstw konwencjonalnych? Elementem tych programów są właśnie zalecenia przyjmowane zgodnie przez poważne media, by o samobójstwach informować powściągliwie, bez sensacyjnego tonu i przydawania rozgłosu samobójcom – dla uniknięcia tzw. efektu Wertera, czyli „zarażenia” tego rodzaju czynem.
Czy miałaby szanse taka powszechna umowa, by te koszmarne tragedie manifestacyjnie lekceważyć? Wątpliwe. Opinia publiczna, uzależniona od sensacji i emocji, serwowanych całodobowo w stabloidyzowanych mediach, odebrałaby to jako pogwałcenie prawa do informacji (tak przecież było po sylwestrowych wydarzeniach w Kolonii). Znaleźliśmy się w pułapce naszej własnej kultury? Owszem.
Czarno-białe
Partie prawicowe i populistyczne (w tej liczbie polskie) mają prostą diagnozę i receptę: całe zło przyszło z muzułmańskimi emigrantami i uchodźcami, zatem – nie wpuszczać, pozamykać granice, izolować, inwigilować. Szydzą z poprawności politycznej i programów asymilacyjnych. I rosną w siłę. Idą jednak ślepą ulicą: jednoznaczny podział na my i oni, rządy bazujące na narodowej albo nacjonalistycznej ideologii, odwoływanie się do „jedynie słusznej” tradycji religijnej, przyzwolenie na nietolerancję i nienawiść do wszystkiego, co inne – jakże to przypomina tych po drugiej stronie. Jakże nieuchronnie prowadzi do nakręcania spirali konfrontacji.
Dziś w spokojnej i dostatniej Europie niepokój i lęk stają się nieznośne, a plaga zorganizowanych i „spontanicznych” aktów terroru wydaje się bezprecedensowa. Tymczasem terror i terroryzm mają długą historię. Początki tego zorganizowanego łączy się z XIIwieczną aktywnością Nizarytów (Asasynów), żyjących na terenach obecnego Iranu, reprezentujących jeden z odłamów islamu. Ich zasadą było wtapianie się w społeczność, działanie z ukrycia. Odżyła ona obecnie w Europie, skutecznie potęgując lęk.
Można powtórzyć fatalistyczny banał, że wszystko w historii już było. Liczba ofiar zamachowców z ostatnich lat jest nikła w zestawieniu z tym, co uczynili np. Czerwoni Khmerzy czy każdy z osobna krwawy dyktator XX w. Najgorsze, co ludzkości się przydarzyło, to terror stosowany jako zasada sprawowania władzy. Strach podpowiada teraz wielu obywatelom Zachodu, że nie ma innego wyjścia, jak poprzeć ustawy i praktyki niezgodne z prawami człowieka, z wypracowanym przez stulecia liberalnym systemem wartości. Oddać wolność za bezpieczeństwo. Że tak musimy. Czarno-biała wizja świata, autorytarne, policyjne rządy, pościg za „odbiegającymi od normy”, izolowanie potencjalnie zagrażających, w końcu terror jako odpowiedź na terroryzm? Przemoc na przemoc?
Ale to droga donikąd: nie da się wykryć i prewencyjnie odizolować wszystkich, którzy będą nam chcieli zrobić krzywdę. Tak jak nie da się prewencyjnie uchronić przed każdą chorobą. Obiecują to tylko znachorzy i szamani, lepiej ich się strzec.