Nie ma zbyt dużego nadużycia w stwierdzeniu, że do niedawna internet był domeną mężczyzn – jeśli nie wyłącznie, to w przytłaczającym stopniu. To mężczyznom w tym wirtualnym środowisku przypadały role pionierów, odkrywców i zdobywców. Nawet jeśli prawda historyczna tylko częściowo to potwierdza, to tak może wynikać choćby z prozaicznych, domowych obserwacji: toporne pecety stawiane w centralnych miejscach w mieszkaniach służyły z początku właśnie im, nawet jeśli tylko do grania w gry wideo (i do poszukiwania mniej chlubnych uciech). Komputer osobisty był rodzajem „męskiego” gadżetu i niekoniecznie niezbędnego rekwizytu.
Jeszcze w okolicach przełomu wieków kobiety nie wydawały się internetem zainteresowane, chyba że zmuszała je do tego praca lub nauka, prywatnie nie miały co tu począć, opierały się długo jego urokom albo wręcz nie miały tu dostępu. To ostatnie kryterium – dostępności do sieci – we współczesnym świecie jest wyznacznikiem wolności i symbolicznym świadectwem uczestnictwa w wielkim projekcie, jakim jest wirtualna rzeczywistość (a zatem nie tylko rozrywka, ale też publiczna, szeroka debata). Nie przypadkiem epitet „cyfrowe wykluczenie” budzi dziś tak jednoznacznie negatywne skojarzenia, zwłaszcza wśród młodych, którzy wchodzą do sieci naturalnie, a właściwie się w niej rodzą. Wyrównanie proporcji płciowych w internecie to poniekąd ich zasługa.
Obecne
A więc kobiety już tu są; dziś nie wydaje się to rewelacją. Ciekawie z perspektywy 2017 r. czyta się raport Pew Research Center z 2005 r., kiedy badacze ogłosili triumfalnie: „Kobiety dogoniły mężczyzn w internecie”. Dane zbierano w samych Stanach Zjednoczonych od 2000 r., gdy w wirtualnej demografii faktycznie zapanowała wzorcowa niemal równość.