Wasyl Czornej z Ukrainy, zatrudniony na czarno w jednej z wielkopolskich stolarni przy wyrobie trumien, zaniemógł w pracy. Jego szefowa nie pozwoliła wezwać karetki. Wywiozła mężczyznę do lasu, 125 km od swojej firmy. Zwłoki znaleźli leśnicy.
Był wstrząs, zbiórka pieniędzy na osierocone dzieci. Mało kto pamiętał, że podobny szok Polska przeżyła rok wcześniej. Chodziło o Oksanę, też z Ukrainy, także pracującą na terenie Wielkopolski. Gdy dostała wylewu, jej szef najpierw zwlekał z wezwaniem pomocy, a później, prawie całkowicie sparaliżowaną, wywiózł do pobliskiego miasteczka, zostawił na ławce, po czym zawiadomił policję, że siedzi tam pijaczka.
Dlaczego ci ludzie nie zdali egzaminu z człowieczeństwa? Zabrakło odpowiedzialności? Współczucia? Miłosierdzia?
Inni dobroczynni
Trochę staroświecko brzmi dziś słowo „miłosierdzie”, jakby nie przystawało do dzisiejszych czasów. A przecież należy do niekwestionowanych zaleceń etycznych, zwłaszcza w chrześcijaństwie. Jego symbolem wciąż pozostaje zresztą Samarytanin z biblijnej przypowieści. Bo opatrzył poturbowaną ofiarę zbójców, którą wcześniej minęli obojętnie dwaj przedstawiciele żydowskiego establishmentu – kapłan i lewita.
Ks. prof. Wojciech Zyzak, rektor Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie, wskazuje, że wraz z pojawieniem się w XIX w. idei państwa opiekuńczego, gwarantującego bezpieczeństwo socjalne, zaczęło się wydawać, że miłosierdzie jako główna cnota społeczna straciło na znaczeniu. Zaczęto je kojarzyć z wyniosłością, fałszywą litością lub kamuflażem zaniedbanych reform strukturalnych. „Zwłaszcza w marksizmie powtarzano, że ubodzy nie potrzebują pomocy charytatywnej, ale sprawiedliwości”. Ks. Zyzak przyznaje: jest w tym coś z prawdy.