Niewiele jest w naukach społecznych terminów tak pojemnych i wieloznacznych, a jednocześnie tak powszechnie używanych, można rzec – modnych, jak dobrostan. Pojęciem dobrego bycia (bo tak należałoby dosłownie przetłumaczyć z angielskiego well-being) posługują się obficie psychologia, ale też antropologia, filozofia, socjologia, ekonomia, a nawet politologia. W przekonaniu, że w istocie o to właśnie w indywidualnym i społecznym życiu naszego gatunku chodzi: o osiągnięcie pewnego korzystnego stanu, by nie powiedzieć błogostanu. Nieprzypadkowo poziom dobrostanu jest dziś badany w skali globu z podziałem na regiony i kraje. Wydaje się bowiem, że staje się on również terminem na wskroś politycznym – coraz częściej w retoryce politycznej społeczeństwom obiecuje się już nie tyle dobrobyt, ile owo generalne poczucie szczęścia.
Między szczęściem a dobrobytem
Intuicja słusznie podpowiada, że dobrostan to coś bliskiego, ale jednocześnie różniącego się od przyziemnego materialnego dobrobytu, subiektywnego i ulotnego stanu szczęścia czy po prostu niezłej formy fizycznej i psychicznej. Że jego poziom wyznaczają i obiektywne, i subiektywne okoliczności. Czyli człowiek „istnieje dobrze”, bo ma warunki do godziwego życia, przy czym jego psychika jest tak skonstruowana, by czerpać z tego radość, satysfakcję i spokój, a w jego życiu zdarzenia i emocje pozytywne przeważają nad psychicznymi dołkami i złymi nastrojami, lękami, gniewami, nienawiściami.
I rzeczywiście – rozmaite naukowe definicje i teorie dobrostanu eksponują tę wieloskładnikowość. Najogólniej rzecz biorąc, opisują go jako ocenę, jaką człowiek sam przyznaje swemu życiu. Dokonuje jej i za pomocą rzeczowej analizy faktów (psychologia powiada: operacji poznawczych), jak i tego, co on sam czuje (ocena emocjonalna).