AGNIESZKA KRZEMIŃSKA: – Z seksoholizmem jest problem już na poziomie nazwy.
DR SŁAWOMIR JAKIMA: – Tak, bo w zasadzie to popularne określenie nie istnieje ani w psychologii, ani w medycynie, choć pojawiło się pierwszy raz w 1981 r. w książce amerykańskiego psychologa i psychoterapeuty Patricka Carnesa „Od nałogu do miłości”. Seksuolog Eli Coleman stosuje nazwę hiperseksualizm, czyli nadmierny popęd, a psychiatra Martin Paul Kafka używa zwrotu zaburzenia parafilne (z greki para – obok, i philia – miłość). W literaturze przedmiotu obowiązuje określenie nałogowe zachowania seksualne. Trudności z nazwą i definicją biorą się nie tylko z tego, że kompulsywne zaburzenia seksualne są stosunkowo niedawno rozpoznane przez naukę, ale też z tego, że są różnie pojmowane. Dla nas, terapeutów, niuanse mają znacznie, bo decydują o sposobach leczenia.
Jednak abstrahując od sporów naukowych, mamy tu do czynienia z behawioralnym uzależnieniem od czynności seksualnych, które przynosi podobne skutki jak nadużywanie alkoholu czy narkotyków.
Eskalacja
W tym roku seksoholizm będzie uwzględniony w klasyfikacji zaburzeń Światowej Organizacji Zdrowia WHO. Chyba czas najwyższy?
Istnieją dwie systematyki mające znaczenie w ocenie zarówno chorób, jak i zachowań psychicznych. Pierwsza to właśnie międzynarodowa klasyfikacja chorób WHO ICD-10, która obowiązuje w krajach będących jej członkami. Druga – Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego o skrócie DSM-5 – dotyczy zaburzeń psychicznych. Dotychczas w żadnej z nich nie wyszczególniano seksoholizmu, mógł być jedynie rozumiany jako dysfunkcja lub choroba psychiczna (tymczasem w DSM już jakiś czas temu opisano np.