Określenie zielona wyspa ma w Polsce długą i krętą karierę. Rozpoczął ją rząd, z dumą prezentując w 2009 r. nową mapę Europy. Kraje, w których PKB spadał, zaznaczone były na czerwono – tylko w przypadku Polski kolor był zielony, bo produkcja stale rosła, choć wolniej niż przed wybuchem kryzysu. Taki obraz przyjęto z niedowierzaniem. Opozycja sugerowała, że już za chwilę i w Polsce gospodarka się załamie. Nic takiego jednak się nie stało – po kilku miesiącach spowolnienia wzrost PKB na nowo przyspieszył.
Im dłużej jednak rząd chwalił się fenomenem zielonej wyspy, tym większe wzbudzało to zniecierpliwienie. Jako pierwsi głos zabrali dziennikarze ekonomiczni, od początku 2010 r. lansujący tezę, że oto do reszty Europy powraca już wzrost, więc wkrótce Polska przestanie być zieloną wyspą. I ponownie nic złego się nie stało: w latach 2010–11 kraj nadal utrzymywał się w czołówce najszybciej rozwijających się państw UE.
Potem marketingowy sukces zielonej wyspy zaniepokoił większość ekonomistów, którzy uznali, że utrzymujący się wzrost stanowi dla rządu alibi, by odkładać w czasie niezbędne reformy budżetowe. Zaczęto więc wróżyć, że już wkrótce zieloną wyspę przykryją fale długu publicznego. I znów nic takiego nie nastąpiło, a agencje ratingowe zaczęły sugerować, że jeśli rząd przeprowadzi ogłoszone przez siebie reformy, oceny wiarygodności finansowej Polski mogą nawet zostać podniesione.
W końcu niezrozumiały sukces rządu chwalącego się, jak sprawnie przeprowadza kraj przez kryzys, zaczął denerwować większość Polaków. Hasła zielonej wyspy zaczęto coraz powszechniej używać w sposób ironiczny, zwłaszcza że nikt nie ma wątpliwości, iż mimo dobrych wskaźników wzrostu PKB globalny kryzys dotyka również Polskę.