Departament Długu Publicznego to jedyny korytarz w Ministerstwie Finansów, gdzie zamiast klamek są czytniki kart magnetycznych. System bezpieczeństwa rejestruje wejście i wyjście z każdego pokoju, pracownicy mają wstęp tylko tam, gdzie muszą, a do jednego z pomieszczeń wchodzić wolno tylko wybranym. Wydział Rynku Instrumentów Hurtowych to ciasny pokój z trzema biurkami. Po prawej stoi przestarzały terminal agencji Bloomberga, obok niego samotny monitor z klawiaturą. Trudno uwierzyć, że przez ten komputer Rzeczpospolita Polska pożyczyła w 2011 r. 136,2 mld zł. 109,1 mld poszło na wykup starego długu, a 27 mld na tzw. potrzeby pożyczkowe netto, w tym najważniejszą, czyli pokrycie deficytu budżetowego. Łatwo policzyć, że codziennie przybywało prawie 74 mln zł nowych zobowiązań, co godzinę stukały 3 mln zł, co minutę 51 tys. zł.
Dla człowieka, który na co dzień obraca tymi miliardami, to jednak spore uproszczenie. – Dług powstaje wtedy, kiedy się go zaciąga – prostuje Piotr Marczak, dyrektor Departamentu Długu Publicznego. W jego gabinecie nie ma zegara, na ścianach wiszą za to cztery kalendarze. Piąty, dyrektor Marczak wyciąga podczas rozmowy. – To dla inwestorów. Mają w nim zaznaczony każdy przetarg. Co poniedziałek ministerstwo sprzedaje bony skarbowe, czyli papiery z terminem wykupu do 52 tygodni. W każdą pierwszą środę miesiąca wystawia obligacje dwuletnie, w drugą – pięcioletnie, w trzecią – długoterminowe, czyli 10-, 20- i 30-letnie. W ostatnią środę miesiąca przetargów nie ma, bo to zwykle drugi dzień obrad Rady Polityki Pieniężnej, a jej decyzje wpływają na wycenę papierów skarbowych. Mimo kryzysu, państw chętnych na polski dług nie brakuje.