Dzięki promieniom X, które przenikają znacznie głębiej niż zwykłe światło, można zobaczyć wnętrze naszych dłoni. Dzięki neutrinom, które przenikają znacznie głębiej niż promieniowanie rentgenowskie, możemy zajrzeć do wnętrza Słońca” – opowiadał Raymond Davis w 2002 r. Miał wtedy 87 lat i odbierał w Sztokholmie Nagrodę Nobla. Nierychliwy szwedzki komitet wyróżnił go za osiągnięcie sprzed 40 lat. Udało mu się wtedy coś, co zdaniem większości jego ówczesnych kolegów było niemożliwe – zarejestrował doświadczalnie obecność neutrin, cząstek, które dotąd istniały jako byty hipotetyczne, czysto teoretyczne.
Istnienie neutrin fizycy przewidzieli w latach 30. ubiegłego wieku. Dręczył ich wtedy problem tzw. rozpadu beta, procesu, podczas którego z jądra atomu emitowany jest elektron (lub jego dodani brat – antyelektron, czyli pozyton). Coś nie zgadzało się w rachunkach – bilans energetyczny rozpadu nie wychodził na zero. Austriak Wolfgang Pauli uznał, że część energii unosi jakaś tajemnicza cząstka, której Enrico Fermi, Włoch, nadał imię, po włosku oczywiście, małego neutronu – neutrino.
Neutrina są wszechobecne. Zalewa nas nie tyle deszcz, co monsun tych cząstek elementarnych. Słońce w ciągu paru sekund produkuje ich więcej, niż jest ziaren piasku na Ziemi. Ale co tam gwiazdy – neutrina powstają także w naszych kościach i zębach. Potas i wapń w nich zawarty rozpada się, emitując cząstki beta – oraz te małe, niezwykłe cząstki. Niezwykłe – bo niebywale przenikliwe. Niezliczone neutrina krążą po Wszechświecie od zarania dziejów, czyli od ponad 13 mld lat, prawie wcale nie wchodząc w interakcje z otoczeniem, także z Ziemią. Amerykański pisarz John Updike pisał, że dla neutrin jest ona jak „głupia kulka”.