Rozmnażanie płciowe wydaje się czymś absurdalnym. Po pierwsze dlatego, że wcale nie służy rozmnażaniu. Ono, choćby z definicji, oznacza powielanie (pomnażanie) czegoś, tworzenie z mniejszej ilości większej. I tak właśnie dzieje się u bakterii – z jednej powstają dwie, z nich kolejne cztery itd. W każdym następnym pokoleniu dochodzi do zwielokrotnienia liczby osobników, a organizmy potomne dziedziczą (powielają) wszystkie cechy swoich rodziców. Tymczasem w przypadku płci mamy do czynienia z czymś zupełnie odwrotnym – z dwóch komórek powstaje jedna, w dodatku z chimerowym (wymieszanym) zestawem dwóch różnych genomów. Zamiast więc przekazywać własne geny potomstwu, o co zawsze w rozmnażaniu chodzi, dopuszczamy geny obce, które mogą nasze zagłuszyć. Dodatkowo ryzykujemy życie, bo poszukiwanie partnera jest zawsze groźne – tracimy przecież czas, energię i uwagę, co nasi wrogowie mogą wykorzystać. Za to klonowanie, z tego punktu widzenia, ma same zalety.
A mimo to ok. 2 mld lat temu wśród organizmów pojawił się i utrwalił podział na płcie. Dlaczego tak się stało, jako pierwszy próbował odpowiedzieć niemiecki uczony August Weismann, który na przełomie wieków wprowadził ewolucję na pole genetyki (Darwin o genach nie miał pojęcia). Stwierdził on, że cechą rozmnażania płciowego jest produkowanie zmienności wśród potomstwa, żeby dobór naturalny miał nad czym pracować. Czyli wybierać spośród różnych osobników te, które obdarzone są cechami najbardziej korzystnymi z punktu widzenia dobra ich gatunku. Płeć zapewnia taką zmienność, zwłaszcza gdy rodzice są od siebie odlegli genetycznie, i pozwala osobnikom skutecznie konkurować w walce o byt.