W naszej dzisiejszej rzeczywistości bardzo brakuje Józka Tischnera. On umiałby znaleźć w tym, co się teraz dzieje, szansę na nowe odrodzenie, a jednocześnie potrafiłby nas do tego zmobilizować. Kiedy przyjeżdżał do mnie do Instytutu, czasami przychodziłem do jego pokoju, żeby posiedzieć tuż obok, nawet nic nie mówiąc. Dostawałem wtedy zastrzyk optymizmu, który wystarczał mi na 24 godziny. Nauczyłem się też od niego umiejętności nadziei, która nie jest nadzieją na coś konkretnego.
Słowo „nadzieja” odnosi się do dwóch zupełnie różnych wymiarów ludzkiej kondycji. Naturalnie odnosi się do codziennego życia, w którym chcę zrobić to czy tamto: mam nadzieję, że zdam maturę albo że kiedyś sprawiedliwość społeczna stanie się powszechna. I to jest bardzo ważne: prawdopodobnie bez tego rodzaju nadziei grupowej czy indywidualnej nigdy nie będziemy potrafili żyć. I być może jest tak, że hybris XX w. związane były z tym, że nadzieje na coś konkretnego stawiano w miejscu tej drugiej nadziei, która nie jest nadzieją na coś konkretnego. Tischner pamiętał o tym wymiarze nadziei, kiedy pisał o spotkaniu z innym człowiekiem, a także wtedy, gdy spotykał się z ludźmi. Nie dlatego, że jak dobry nauczyciel matematyki starał się wydobyć z niezdolnego ucznia odpowiedź, że dwa plus dwa to cztery, nie dlatego, że wiedział z góry, jaka jest odpowiedź. W spotkaniu z innym człowiekiem widział szansę – nadzieję na to, że stanie się coś nowego, nadzieję bez przedmiotu. Nadzieją stawało się stworzenie przestrzeni, w której może się zdarzyć coś nieoczekiwanego.
Nadzieja, która nie liczy na coś konkretnego, jest naturalnie bardzo bliska innej cnocie – miłości, która nie jest wyrachowana.