Powoli zbliżała się już jesień, ale spóźnione letnie burze wciąż krążyły nad zielonymi wzgórzami i schowaną wśród nich wielką rzeką, opływającą zakolem północne zbocza Gór Smoczych.
Odnosiłem wrażenie, że nad Limpopo lato nie kończy się nigdy. Słońce zdawało się nie zachodzić wcale. Stało na niebie wysoko i długo, nawet w zimowe miesiące, dając złudzenie, że dni nie mają tu końca. Nagrzewało powietrze równomiernie i troskliwie, tak by przyjazne ciepło nie przerodziło się w palący albo parny skwar, otępiający, odbierający siły i ochotę do życia. Ciepłe, ale dające wytchnienie były też noce, a zimy – poza tym, że deszcze padały wtedy rzadziej i mniej obficie – niewiele różniły się od miesięcy letnich.
Brak pór roku, odmierzających upływ czasu, dawał ułudę nieprzemijania i niezmienności. Ułudę, która napawała bezpieczeństwem i przynosiła ulgę, odpędzała strach przed wszystkim, co nieodwracalne.
Poczucie to umacniała wiecznie taka sama soczysta zieleń nadrzecznych wzgórz i wąwozów. Obfitość deszczów, rzek, strumieni, wodospadów i jezior czyniła z brzegów Limpopo krainę płodności, życia i niczym nieograniczanych możliwości.
Olbrzymie baobaby, sękate mangowce, rozłożyste akacje, rosłe eukaliptusy i sosny łączyły się w bezkresne lasy, ustępujące tylko gdzieniegdzie miejsca wyrastającym na zboczach dolin zagajnikom bananowców, orzechowców pekanu i makadamii, plantacjom drzewek pomarańczowych i awokado, a także papai, o której owocach powiada się, że zapewniają wieczną młodość.
Podążając zaś brzegiem na wschód, w kierunku granicy z Mozambikiem, znając dobrze drogę, można było odnaleźć las sagowców, roślin, którymi żywiły się jeszcze dinozaury.