W połowie XIX w. wymyślona przez szwajcarskiego paleontologa Louisa Agassiza teoria zlodowaceń była krytykowana przez wybitnych naukowców ówczesnej Europy. Podstawowym zarzutem był brak przyczyny, która mogłaby wywoływać zlodowacenie. Mało kto chciał też rezygnować z okrzepłej już historii wielkiego potopu jako przyczyny globalnych katastrof. Sceptycyzm narastał, biegli w historii Ziemi uczeni proponowali Agassizowi, żeby ponownie zajął się poszukiwaniem skamielin ryb (w czym był wówczas jednym z najlepszych), a klimatologię pozostawił znawcom przedmiotu. Ale Agassiz, gdzie tylko spojrzał, dostrzegał ślady działalności lodu. Miał zwyczaj odpowiadać sceptykom, że „lód jest pługiem w rękach Boga”. W końcu wyjechał do Ameryki i tam jego pomysł potraktowano entuzjastycznie.
Kosmos portiera i suwak inżyniera
Wkrótce potem w angielskim „Philosophical Magazine” ukazał się artykuł Jamesa Crolla z Anderson’s College w Szkocji, po którym europejska nauka przez chwilę przychylniej spojrzała na zlodowacenia. Nawet najsławniejszy geolog tamtych czasów, Charles Lyell, postanowił zaktualizować swoje wiekopomne dzieło „Principles of Geology”. Gorzej było z akceptacją osoby autora, który nie dość, że nie był specjalistą, to okazał się uczelnianym dozorcą, a przyczynę zlodowaceń znalazł w... kosmosie.
Będąc samoukiem o szerokich zainteresowaniach i mając swobodny dostęp do bogatych zbiorów uniwersyteckiej biblioteki, Croll wertował publikacje różnych autorów. Pewnego razu zainteresowały go zmiany kształtu ziemskiej orbity. Według jego obliczeń, odległość Ziemi od Słońca zmieniała się cyklicznie o 18 mln km, co mogło wystarczyć do uruchomienia na planecie procesów fizycznych prowadzących do zlodowaceń.