Możemy sobie pogratulować – jako gatunek odnieśliśmy niebywały sukces. Świetnie ilustruje go wykres przyrostu ludności. Gdzieś do 3 tys. lat przed naszą erą krzywa oznaczająca liczbę ludzi ledwie pełznie po osi czasu i dopiero kilkaset lat przed rokiem zerowym delikatnie podrywa się mniej więcej do poziomu ok. 200 mln. Przez następny tysiąc lat wykres wznosi się nieśmiało, bardziej stromy robi się już w epoce nowożytnej, by na przełomie XVII i XIX w. zacząć nieprzerwanie piąć się po niemal pionowej ścianie.
Pierwszy raz gatunek Homo sapiens osiągnął milion osobników jakieś 10 tys. lat temu. Pierwszy miliard – ok. 1800 r., drugi – w 1930 r., trzeci – trzydzieści lat później, czwarty – w 1980 r., piąty i szósty – w 1990 i 2000 r. Siedmiomiliardowy człowiek – tak dla własnej wygody uznała ONZ, bo przecież nikt nie byłby w stanie tego wychwycić i dokładnie policzyć – urodził się w październiku 2012 r. Success story jeszcze potrwa, choć demografowie przewidują, że wzrost niebawem trochę wyhamuje i 9 mld ludzi powinniśmy się spodziewać dopiero w połowie wieku, a miliarda dziesiątego należy oczekiwać na przełomie stuleci.
Gdyby wykres ten przedstawiał np. zwrot kapitału zainwestowanego na giełdach, pewnie mało kto przejąłby się takim rozwojem wypadków. Tymczasem powszechne stało się przekonanie, że efektem brawurowego przyrostu naturalnego będzie katastrofa przeludnienia – po prostu w takiej liczbie wyżyłujemy Ziemię i prędzej czy później padniemy ofiarą własnego sukcesu. Twierdzi tak m.in. Stephen Emmott, wykładowca uniwersytetu w Oxfordzie, pracownik laboratorium Microsoftu w Cambridge i autor wydanej niedawno książki „10 miliardów”, opisu wyzwań czekających ludzkość w erze tłoku.