Mam psa, dwuipółletnią suczkę Maszę. Masza jest piękna i mądra, umie też wiele rzeczy, które czasem mnie zadziwiają. Gdy rzucam jej patyk, zawsze wie, gdzie poleci i gdzie upadnie, nawet jeśli staram się ją oszukać i wykonuję zamach w innym kierunku. Masza kątem oka widzi zmianę i w ułamku sekundy przelicza trajektorię lotu, uwzględniając najwyraźniej siłę wyrzutu, masę patyka i kierunek wiatru. Gdy trzymam dwa patyki, a rzucam tylko jeden, nigdy do niego nie biegnie, tylko obserwuje jego lot i wzrokiem pyta mnie o następny. Gdy rzucę ten drugi, biegnie do niego, po czym pędem wraca do pierwszego – nigdy się nie myli – i przynosi mi oba.
Masza ma więc ogromną moc obliczeniową swego „komputera pokładowego” i potrafi zrobić z niego odpowiedni użytek. Ale czasem żałośnie zawodzi. Gdy idzie na smyczy i między nami jest latarnia albo drzewo, nie omija ich, ale się zaplątuje – a potem nie potrafi się uwolnić. I tak dzieje się zawsze. Co więcej, tak samo zachowywała się jej mama – Misia, a z podręczników o psach dowiedzieć się można, że jest to ogólna psia przypadłość, z którą przychodzą one na świat. Dlaczego?
Odpowiedź jest chyba taka, że w mózgu Maszy nie ma najwyraźniej ośrodka, który by za taką umiejętność odpowiadał. A nie ma dlatego, że psy na smyczy chodzą od niedawna i w ich zwojach nerwowych sprawność taka nie zdążyła się zapisać. Lub może chodzą dłużej, lecz ta akurat zdolność nie była dla nich nigdy życiowo istotna i nie przekładała się na liczbę potomstwa, więc dobór naturalny jej nie faworyzował.
Psy mają wiele zdolności, których rodowód nie jest długi i które wykształciły dopiero po udomowieniu.